“Sama śpię w hotelu”. Białorusinka z Lublina udostępniła swój dom uchodźcom


Wolha Batar, zdj.: JaM/ Biełsat

Wolha Batar urodziła się w Baranowiczach, ale od 22 lat mieszka w Lublinie. Dwa tygodnie temu napisała na swoim profilu na Facebooku, że przyjmie do swojego domu dziesięciu uchodźców z Ukrainy, a niedługo później zdecydowała, że w swoim garażu może gościć nawet dwadzieścia osób. W dniu, w którym korespondent Biełsatu rozmawiał z Wolhą, w jej domu schronienie znalazło już 120 osób. Dzieci Białorusinki mieszkają u sąsiadów, ona sama nocuje w hotelu.

Garaż Wolhi Batar, zdj.: JaМ / Biełsat

– Tu [w garażu] mogą spać 34 osoby, ale teraz napływ uchodźców jest taki, że ludzie przeważnie siadają, żeby wszyscy się zmieścili – mówi Wolha. – Na piętrze mieszkają ludzie, którzy są tutaj na dłużej: nie chcą jechać dalej w Polskę ani do Europy, więc postanowiliśmy ich tu umieścić. W mojej sypialni mieszka kobieta z trójką dzieci. W pokoju obok – jeszcze kilka osób. W pokoju, który kiedyś był przeznaczony dla gości, teraz śpi 15 osób. To wszystko są bardzo przybliżone liczby, bo ludzi jest naprawdę bardzo dużo.

Uchodźcy są proszeni o wypełnienie kwestionariuszy. W ten sposób zbierane są dane kontaktowe osób, które przewinęły się przez dom.

Nocleg, zdj.: JaM/ Biełsat
Zdj.: JaM/ Biełsat
Zdj.: JaM/ Biełsat
Zdj.: JaM/ Biełsat

“Bóg nas kocha”

Pani Lida uciekła z Żytomierza z córką Sofiją (15 lat) i synem Danyłą (10 lat). Mówi, że czarę goryczy przelało dla niej zbombardowanie miejscowej szkoły.

– Zatrząsały się okna i kanapa, a wazony na telewizorze zaczęły podskakiwać… Spakowaliśmy się w dwie godziny i ruszyliśmy w drogę. Jesteśmy bardzo wdzięczni ludziom, którzy przyjęli nas z otwartym sercem! Czasami myślę, że łatwiej jest otrzymywać niż dawać. A jeśli ci ludzie dają – mają bardzo wielkie serce – mówi pani Lida.

Ona i jej dzieci trafiły do domu Wolhi dzięki “poczcie pantoflowej” – informacje przekazali znajomi, ci z kolei dowiedzieli się od swoich znajomych. Kobieta jest pewna, że stało się to dzięki Bożej miłości.

– Mieliśmy dużo szczęścia! Pojechaliśmy do Lwowa, gdzie znaleźliśmy ludzi, którzy zawieźli nas do przejścia granicznego Rawa Ruska. Do miasteczka było pięć kilometrów, a potem zgarnął nas polski bezpłatny autobus humanitarny z dziećmi i kobietami ze Lwowa. Myślę, że te sześć godzin, które spędziliśmy na granicy, to też bardzo mało, bo niektórzy stoją tam po 17 godzin, a czasem nawet cały dzień. Tak, Bóg nas kocha, dzięki niemu tu jesteśmy – mówi pani Lida.

Dodaje, że jej życie dzieli się teraz na “przed wybuchem wojny” i “po”.

– Przez 12 lat pracowałam w fabryce słodyczy i byłam kierowniczką działu pakowania. Fabryka była niewielka, więc można właściwie powiedzieć, że byłam szefową. Powiedziano mi, że w Lublinie jest fabryka słodyczy, a ja nie boję się pracy! Będzie to okazja do zdobycia bezcennego doświadczenia, które zawsze się przyda.

Wiadomości
Mer Melitopola został wymieniony na dziewięciu rosyjskich jeńców. Mieli po 19-20 lat
2022.03.17 15:00

Na pytanie, czy uważa Białoruś za agresora, pani Lida odpowiada, że nie jest ekspertem w dziedzinie polityki, ale uważa Łukaszenkę za dyktatora.

– Jeśli głowa jest zepsuta, niekoniecznie zepsute jest też całe ciało.

Na Ukrainie została jej mama, brat i teściowa; mąż pracuje jako kierowca ciężarówki.

Zdj.: JaM/Biełsat
Zdj.: JaM/Biełsat

“On nawet nie wziął pieniędzy!”

Łesia stała na granicy przez 15 godzin wraz z mężem Denysem i dwiema dziewczynkami – 12-letnią Dianą i 5-letnią Miłaną. Mówi, że marzyła o podróży do Polski, ale nie sądziła, że pojedzie do Polski uciekając przed wojną. O domu w Lublinie dowiedziała się od Wiki, dziewczyny z Czernihowa, która już tutaj mieszka i pomaga.

– Kiedy na granicy sprawdzano nasze dokumenty, mój mąż otrzymał od rodziców informację, że szkoła, w której się uczył, już nie istnieje. Strażnicy graniczni chyba chcieli o coś zapytać, ale spojrzeli na niego, postawili pieczątkę i kazali mu przejść. Mój mąż dorastał w Czernihowie – to takie piękne europejskie miasto! Mamy tam zabytki, architekturę, kościoły, drogi, wszystko jest nowoczesne! Teraz nie ma już nic. To trudne ….

Jak mówi kobieta, niektórzy z jej znajomych na Białorusi i w Rosji kiedyś mieszkali w obwodzie czernihowskim. Jej zdaniem niczego nie rozumieją i nie wierzą w niewinność Ukrainy.

– Obwiniają nas, że sami bombardujemy nasze miasta. Jak to możliwe? To bzdura, koszmar. Wszystkie kanały są tam zablokowane, a ludzie wierzą w to, co mówi Putin – wzdycha pani Łesia.

Aktualizacja
Czernihów na skraju katastrofy humanitarnej
2022.03.17 14:20

W ojczyźnie zostali jej rodzice. Jak mówi, ich dom nie ucierpiał, ale wokół jest wiele uszkodzonych budynków. Rodzina wyjechała, bo chcieli ratować dzieci.

– Gdyby ich nie było, zostałabym. Byłam przyzwyczajona do Ukrainy, tam było nam dobrze – wyjaśnia ze smutkiem i dodaje, że jest bardzo wdzięczna kierowcy czerwonej Toyoty Corolli, który pomógł jej dotrzeć do domu Wolhi.

– Gdy dotarliśmy na miejsce, nie mieliśmy zasięgu. Podeszliśmy do taksówkarza na stacji benzynowej. Próbował coś wyjaśnić, a my gestem daliśmy mu do zrozumienia, że jesteśmy głusi i nie słyszymy. Poprosił nas, abyśmy poszli za nim. W ten sposób dotarliśmy do Wolhi, a kierowca nawet nie wziął od nas pieniędzy! – pani Łesia nie przestaje płakać.

W rodzinnym Nieżynie kobieta była przewodniczącą Czernihowskiego Obwodowego Towarzystwa Głuchych. Teraz chce pomóc swoim podopiecznym w ewakuacji do Polski.

Łecia z córką, zdj.: JaM/Biełsat
Zdj.: JaM/Biełsat
zdj.: JaM/Biełsat

“Praca na wszystkich frontach”

Pan Marian, Polak, mówi, że sam przyjął siedmiu uchodźców. Potem dołączyło do nich ośmiu przyjaciół – wszyscy oni potrzebowali miejsca, w którym mogliby zamieszkać. W ten sposób poznał Wolhę i został tu, by pomagać.

– Wolha miała przyjąć dziesięć osób, ja – dwie. Teraz mieszka ze mną siedem osób, a u Wolhi 120! – mówi pan Marian i dodaje, że od rozpoczęcia wojny Rosji z Ukrainą przez dom przewinęło się już ponad tysiąc osób.

Mężczyzna zajmuje się wszystkim – od znalezienia transportu po zebranie artykułów pierwszej potrzeby.

– Możemy odbierać ludzi nie tylko z granicy, ale także z samej Ukrainy. Kiedy z Polski wyjeżdża bus, ładujemy do środka pomoc, a z powrotem zabieramy ludzi. Mój znajomy ma tam [na Ukrainie] wielu przyjaciół, zajmuje się transportem ludzi. Przywiózł już na linię frontu kamizelki, baterie i latarki dla armii ukraińskiej. Mamy oczywiście ograniczone możliwości, ale jesteśmy w kontakcie z osobami, które są gotowe pomóc. Na przykład powiedziano nam, że istnieje możliwość sprowadzenia pomocy humanitarnej z Niemiec i zabrania kogoś z powrotem. Mieliśmy dwadzieścia cztery godziny na zorganizowanie i wysłanie 80 osób. Przyjechało sześć autobusów i jeden duży autokar z przyczepą!

Zdj.: JaM/Biełsat
Zdj.: JaM/Biełsat

Jak mówi pan Marian, ludzie z niemieckiego miasta Leverkusen zabrali za jednym razem 76 osób i zapewnili im zakwaterowanie, wyżywienie, opiekę socjalną i ubezpieczenie zdrowotne. Obiecali też, że pomogą ze znalezieniem pracy, aby każdy mógł pójść w swoją stronę.

– Celowo wysyłamy uchodźców na Zachód, ponieważ naszym priorytetem jest zapewnienie jak największej liczbie z nich tymczasowego dachu nad głową. Przyjmujemy wszystkich, karmimy, udostępniamy miejsce dla snu, a następnego dnia wysyłamy dalej. Ważne jest, aby ludzie nie wyjeżdżali w nieznane! Jesteśmy w stałym kontakcie ze wszystkimi, wszyscy wiedzą, dokąd jadą i do kogo jadą – wyjaśnia pan Marian.

Lida z synem i córką.
Zdj.: JaM/ Biełsat

Zdj.: JaM/Biełsat

Zdj.: JaM/Biełsat

Jak mówi, w ciągu doby na sen zostaje dwie, może cztery godziny. Ale adrenalina daje energię do działania.

– Zatrzymało się tu kilka dziewczyn z Ukrainy: gotują jedzenie, zmieniają pościel, bardzo pomagają. Generalnie radzimy sobie bardzo dobrze! – podsumowuje pan Marian.

JaM, Sasza Alter, ksz, pp/belsat.eu