Z kompasem i mapą przez las do granicy UE. Historia sióstr, które uciekły przed reżimem Łukaszenki


Siostry Żanna i Nadzieja wychodziły na akcje uliczne na Białorusi w 2020 roku do późnej jesieni, potem wspierały ludzi w sądach, dopóki same nie zostały oskarżone o przestępstwa – „działania rażąco naruszające porządek publiczny” oraz o „pobicie 11 funkcjonariuszy”. Skazano je na tzw. chemię – karę pozbawienia wolności i prac na rzecz państwa w otwartym zakładzie karnym. Kobiety postanowiły uciec z kraju, ponieważ nie zamierzały posłusznie pracować dla reżimu Łukaszenki. Przez lasy i bagna siostry uciekły na Litwę. Dziś Nadzieja Sciepancowa i Żanna Zacharkiewicz są jednymi z najbardziej aktywnych członkiń białoruskiej diaspory w Białymstoku. A niedawno kobiety dowiedziały się, że skazano je zaocznie, zastępując „chemię” kolonią karną.

Nadzieja Sciepancowa i Żanna Zacharkiewicz podczas białoruskiej manifestacji w Białymstoku.
Zdj. belsat.eu

Przed rokiem 2020 Nadzeja Sciepancowa i Żanna Zacharkiewicz, podobnie jak setki tysięcy rodzin na Białorusi, żyły spokojnie i nie brały czynnego udziału w życiu politycznym kraju. Jednak wydarzenia sprzed dwóch lat na zawsze zmieniły ich życie. Kobiety wyszły na protest 9 sierpnia. Od tamtego czasu nie potrafiły przyglądać się wszystkiemu z boku; czuły, że muszą być częścią oporu. 

– Gdybym została w domu, nie mogłabym sobie wybaczyć – mówi Żanna w rozmowie z Biełsatem. – Chcę bardzo pozdrowić „sędziów” i „prokuratorów”. Jeśli ja i moja siostra przeszkadzamy wam nawet, gdy jesteśmy za granicą, może to oznaczać tylko jedno – bardzo się boicie. Gdy dowiedziałyśmy się o tym zaocznym procesie, to nawet żartowałyśmy, że pewnie zarzuty wobec nas zostaną wycofane. Ale w końcu wyrok został zmieniony i zaostrzony, a to pokazuje, że postępowałyśmy słusznie.

„Chemię” zastąpiono kolonią

Nadzieja i Żanna już od ponad roku mieszkają za granicą. Nadzieja ma 50 lat, Żanna jest o dwa lata młodsza, obie kobiety urodziły i wychowały dwoje dzieci. Siostry mieszkają teraz razem, pracują w Białymstoku i nie mogą wrócić do domu. Nadzieja była inżynierem budowlanym, Żanna prawnikiem i pracowała jako specjalista ds. kadrowych. W listopadzie 2020 roku kobiety straciły pracę, w styczniu 2021 roku postawiono je przed sądem, a w marcu były zmuszone do opuszczenia kraju. Siostry mówią jednak, że niczego nie żałują, bo prawda jest po ich stronie. 

W marcu 2021 roku Sąd Rejonowy dzielnicy Leninski Rajon w Grodnie skazał Żannę na 3 lata, a Nadzeję na 3,5 roku „chemii”. Kobiety miały odbywać karę w Szkłowie i Witebsku, ale wybrały inną drogę. Grodzieńska prokuratura nie poprzestała i zainicjowała nowy proces. Po zaskarżeniu wyroku przez zastępcę prokuratora generalnego Sąd Najwyższy skierował sprawę karną do ponownego rozpatrzenia w Sądzie Obwodowym w Grodnie. Kobiety zostały skazane na kary pozbawienia wolności (2 lata dla Żanny i 2,5 roku dla Nadziei). Proces ten można właściwie uznać za jeden z pierwszych procesów zaocznych na Białorusi.

Nadzieja Sciepancowa i Żanna Zacharkiewicz podczas białoruskiej manifestacji w Białymstoku.
Zdj. belsat.eu

Były gotowe na to, że w każdej chwili mogą trafić za kraty

Nadzieja wspomina:

– W 2020 roku ludzie zaczęli wychodzić na protesty, nie mogłyśmy zostać w domu. Wszyscy nie zgadzaliśmy się z tym, co działo się w kraju. Nie podobało mi się to jeszcze w 2010 roku. Wcześniej byłyśmy młode i nie zdawałyśmy sobie sprawy z tego, co się dzieje w kraju. Ale potem zaczęłyśmy czytać, interesować się tym, co dzieje się na Białorusi. Nie mogłyśmy tego wytrzymać, zrozumiałyśmy, że każde wybory zostały sfałszowane, a kiedy zobaczyłyśmy, co stało się 9 sierpnia, po prostu wyszłyśmy, by zaprotestować przeciwko przemocy i nie mogłyśmy już odejść, ponieważ wszystko to działo się na naszych oczach: pobicia i zatrzymania. Tego nie dało się wybaczyć.

Jej siostra dodaje:

– Wydawało mi się, że jeśli stanę i ochronię młodego człowieka, to będzie on miał czas na ucieczkę. Kobiet w naszym wieku na początku nie łapali. Postanowiłam więc, że nie mój mąż, ale ja będę walczyć z tym reżimem. Wychodziłyśmy na protesty, dopóki nie oskarżono nas w sprawy karnej. Miałyśmy już wezwanie do Komitetu Śledczego. Ale dopóki akcje trwały, wychodziłyśmy. Bałyśmy się, ale szłyśmy, bo wierzyłyśmy, że zwyciężymy. Chciałyśmy wspierać ludzi i wierzyłyśmy, że jest jeszcze szansa na zmiany. 27 października 2020 roku, kiedy Cichanouskaja ogłosiła strajk generalny, wyszłyśmy na ulice po raz ostatni. Wtedy w Grodnie na ulicy Sowieckiej znów zebrali się ludzie. Mimo że miałyśmy już wezwania do złożenia zeznań, zaryzykowałyśmy. Wiedziałyśmy, że jeśli zostaniemy zatrzymane, to zostaniemy w areszcie i byłyśmy już na to psychicznie przygotowane.

Gdy uczestnictwo w akcjach stało się niemożliwe, siostry chodziły do sądów, by tam wspierać osoby oskarżone o udział w protestach. Starały się uczestniczyć w jak największej liczbie procesów.

Nadzieja Sciepancowa i Żanna Zacharkiewicz podczas białoruskiej manifestacji w Białymstoku.
Zdj. belsat.eu

Pięcioma ciosami powaliły jedenastu funkcjonariuszy

– Bałyśmy się, bo gdyby ludzie w sali rozpraw krzyknęli „Żywie Biełaruś!”, wszyscy mogli zostać aresztowani. A biorąc pod uwagę nasze sprawy karne, mogliby nam dołożyć kolejny artykuł. W końcu wszczęli przeciwko nam postępowania karne, przeszukali nasze mieszkania. Zarzucili nam „organizację lub czynny udział w działaniach rażąco naruszających porządek publiczny (art. 342 KK)”, a potem sprawę przejęła prokuratura i dodano kolejny artykuł – „przemoc lub próba zastosowania przemocy wobec funkcjonariuszy (art. 364 KK). Twierdzili, że nasza grupa, pięć osób, pobiła jedenastu OMON-owców. W aktach sprawy zapisano, że dotkliwie ich pobiłyśmy. Podczas każdego przesłuchania i w sądzie mówiono: „Sciepancowa zadała co najmniej pięć ciosów”. Nasi OMON-owcy okazali się być delikatni i uważam, że powinni być wyposażeni w pampersy. Ich głównym celem było stłumienie w człowieku wszystkiego tak, żeby nikt nie miał pretensji i żeby nas zastraszyć. Proces był prawdziwym cyrkiem – jeden z OMON-owców mówił nawet, że dostali rozkaz, aby dać się pobić – wspomina tamte wydarzenia Nadzieja.

Za wydarzenia z 6 września 2020 roku w Grodnie na ławie oskarżonych wraz z Żanną i Nadzeją znaleźli się jeszcze dwaj bracia, Uładzimir i Juryj Siadnieuscy, natomiast innemu figurantowi sprawy, Alaksandrowi Jakubouskiemu, udało się uciec podczas procesu, który ciągnął się prawie dwa miesiące. Początkowo w sprawie było tylko dwóch rannych funkcjonariuszy OMON, dwa miesiące później było ich już 11. Podczas procesu nie rozpoznali oni oskarżonych, nie poddali się obdukcji, nie złożyli wniosków o odszkodowanie. Z ich zeznań wynika, że dwóch funkcjonariuszy trafiło do lekarza z poparzonymi oczami, jeden miał zerwaną maskę, leciały na nich puste i pełne butelki, w tym szklane, wszyscy odczuwali ból fizyczny. Proces prowadziła sędzia Hanna Lawusik. Prokuratorem była Alina Czużaziemiec, starsza asystent prokuratora.

Nadzieja Sciepancowa i Żanna Zacharkiewicz w Białymstoku.
Zdj. belsat.eu

Kupiły mapę oraz kompas i ruszyły przez bagna do UE

– Wiedziałyśmy już, że pójdziemy do więzienia, że zostaniemy skazane. Nasz adwokat przygotowywał nas na najgorsze, tłumacząc, że możemy trafić do kolonii, ale wtedy nikt nie trafiał do kolonii.

Kobiety uznały, że to jest ich szansa.

– Uważałyśmy, że nie jesteśmy niczemu winne i nie zamierzałyśmy pracować dla tego reżimu. Nie miałyśmy jednak wielkiego wyboru. Zdecydowałyśmy się na ucieczkę, choć oczywiście zdawałyśmy sobie sprawę, że to niebezpieczne. Dwa dni po procesie zapadła decyzja – kupiłyśmy mapę i kompas. Jednym okiem spojrzałyśmy na mapę i ruszyłyśmy w drogę. Droga nie była łatwa: bagno, las. Szłyśmy 12 godzin, byłyśmy bardzo bliskie rozpaczy, myślałyśmy, że nigdy nam się nie uda. Wokół były bagna, bałyśmy się, że zginiemy. Ale Żanna, ze swoim żelaznym charakterem, była zdecydowana iść dalej, bez względu na wszystko. Robiłyśmy to po raz pierwszy, wcześniej nawet nie trzymałyśmy kompasu w ręce. Jak żartuje Żanna, wierzyłyśmy, że raczej nie zostaniemy zatrzymane, białoruscy pogranicznicy tam nie dotrą – wspomina Nadzieja.

Kobieca intuicja nie zawiodła. Brudne i mokre siostry nagle wyczuły coś niezwykłego. To było poczucie wolności i bezpieczeństwa.

– Kiedy zorientowałyśmy się, że to Litwa, a nasza ucieczka się udała, zaczęłyśmy szukać pograniczników i byłyśmy wzruszone tym, jak nas potraktowali. Ciepły prysznic, gorąca herbata i cukierki oraz normalne ludzkie podejście bardzo podniosły nas na duchu – mówi Żanna.

Następnie kobietom pomagali wolontariusze – siostry otrzymały zakwaterowanie, ubrania i wsparcie finansowe na pierwszy okres.

– Fundacje działają, Białorusini pomagają sobie nawzajem, my też staramy się pomagać. Tę solidarność otrzymaliśmy w czasie naszej rewolucji i ważne jest, aby ją zachować – mówi Nadzieja.

Ciągle wychodzimy, bo chcemy żyć na naszej ziemi

Po pobycie na Litwie siostry mieszkały jeszcze w kilku miastach Polski, aż jesienią ubiegłego roku przeniosły się do Białegostoku. Tutaj kobiety wynajmują mieszkanie i pracują.

– Przystosowanie się nie jest łatwe. Inny język, inna mentalność, wszystko jest zupełnie inne niż na Białorusi. Jest nam ciężko, ale rozumiemy, że to lepsze niż więzienie – mówi Żanna.

Teraz Żanna i Nadzieja nie opuszczają żadnej akcji Białorusinów w Białymstoku. Kobiety mogłyby żyć swoim życiem, jak wielu Białorusinów tutaj, ale czują, że muszą działać.

– Nie przewróciłyśmy kartki w tej historii, nie da się zapomnieć o tym, co się stało. Tysiące Białorusinów są w niewoli i jedyne, co możemy tu zrobić, to starać się, żeby ciągle mówiono o tym, co się dzieje na Białorusi. Nasz kraj nie może zostać zapomniany. I zrobimy wszystko, żeby przyspieszyć te zmiany, bo chcemy jak najszybciej wrócić do wolnej Białorusi i żyć na swojej ziemi – mówi Nadzieja.

Fotoreportaż
“Plan: wrócić”. Dzieci z Ukrainy i Białorusi uczą się wspólnie w szkole przy Centrum Białoruskiej Solidarności
2022.05.30 12:48

AS, ksz/ belsat.eu

Aktualności