Co roku 2 listopada na Białorusi obchodzi się „Dziady” – święto, które zrodziło się jeszcze na pogańskiej Litwie. Z nadejściem chrześcijaństwa święto dalej pozostało ważne dla żyjących tam Słowian. Wielka waga „Dziadów” dla ludu białoruskiego zmusiła Kościół do wpisania ich w tradycję chrześcijańską.
Dopiero po swojej śmierci człowiek stawał się dla rodziny przodkiem, lub „dziadem”. Na Białorusi były „dziady” dobre i złe. „Dobrym dziadem” stawał się człowiek pobożny, lub oddany swojej pracy. W „złych dziadów” zamieniali się zabójcy, kaci, rabusie, „wiedźmaki” (czarodzieje) i wiedźmy oraz samobójcy. Ludzie wierzyli, że od takich ludzi Bóg się odwraca, a ci trafiają do piekła.
Gdy dawni Białorusini spotykali na swojej drodze problemy życiowe, w pierwszej kolejności modlili się do „dziadów”, a nie do Boga. Liczyli, że własny przodek szybciej usłyszy i pomoże w ciężkiej sytuacji, niż Bóg. Zwracano się do „dziadów” o pomoc przy problemach w codziennej pracy. Na przykład, gdy chorowały dzieci czy bydło, lub gdy nie powiódł się urodzaj.
„Dziady” są częściowo podobne do „Halloween”. Nasi przodkowie uważali te święta za częściowo niebezpieczne. W tych czasach wierzono, że chodzenie nocą na groby podczas tego święta jest bardzo ryzykownym. Według przekazów, „złe dziady” porzucały swoje mogiły i błądziły po cmentarzu, a gdy na ich drodze znalazł się żywy człowiek, katowały go na śmierć, a duszę jego zabierały z sobą do piekła.
Na „Dziady” gospodynie zawsze przygotowywały świąteczne potrawy z nieparzystą liczbą potraw. Stół powinien być zastawiony bogato, by przodkowie nie obrazili się. Obowiązkowym daniem były bliny – małe maślane naleśniki, bardzo istotne we wschodniosłowiańskiej tradycji. Dzięki temu powstał frazeologizm o „pierwszym blinie”, którego tego dnia nie można zjeść. To odpowiednik polskiego „pierwsze koty – za płoty” – pierwszej robionej w ten sposób rzeczy, która nie zawsze musi wyjść. Jeżeli by ktoś odważył się w „Dziady” zjeść pierwszy blin, stanie mu on w gardle. Zgodnie z tradycją, pierwszy naleśnik należało podzielić na kawałki i położyć pod oknem. W ten sposób gospodyni okazywała szacunek przodkom.
Uważano, że w „Dziady” granica między światem żywych i zmarłych rozmywała się. W ten wieczór dusze zmarłych przodów mogły zagościć w chatach swoich krewnych. A sprawiedliwy człowiek mógł nawet zobaczyć swojego przodka. By „dziady” przyszły, zapraszano je pieśniami. Na stole powinna stać dla „dziadów” czarka lub talerz, w innych wypadkach, na świątecznym stole trzeba było przebrać jadło, by przodek mógł się poczęstować potrawami.
2 listopada uważało się za główne „Dziady”, gdyż dawni Białorusini zwracali się do przodków według agrarnego kalendarza kilka razy w roku. W „Radunicę”, na „Dziady trojeckie”, które według tradycji prawosławnej mają nazwę Dnia Świętej Trójcy. Po dożynkach w urodzajne lata ludzie dziękowali „dziadom” za urodzaj. Ostatni snop należało postawić w świętym kącie chaty. Taki snopek nazywało się „dziadem”. Ostatni raz ludzie czcili swoich przodków z okazji Bożego Narodzenia. Wierzono, że należy dobrze obdarować kolędników, by nie skrzywdzić „dziadów”.
Nie można było długo kontaktować się „dziadami”. Wierzono bowiem, że wtedy granice między światami żywych i zmarłych mogą zniknąć. Dlatego specjalnymi pieśniami odprawiano „dziady” w zaświaty. Gospodyni przebierała od razu stół, a niedojedzone potrawy oddawano bydłu. Po obrzędzie żywi porównywali swoje życie, z życiem swoich „dziadów”.
Mikoła Dziamidał, PJr, belsat.eu