Noc w Mińsku: jak z dziennikarzy zmieniliśmy się w zwierzynę łowną


Obrazy milicyjnej przemocy skierowanej przeciwko pokojowym demonstrantom w Mińsku obiegły świat. Jednak użycie przeciwko pokojowym demonstrantom ciężkozbrojnego OMON-u, gumowych kul, granatów hukowych i armatek wodnych nie było jedynym narzędziem zastraszania ludności. Prawdziwa „zabawa” zaczęła się bowiem już po rozproszeniu protestów. Wtedy doszło do masowej, metodycznej łapanki przypadkowych osób na ulicach białoruskiej stolicy przez funkcjonariuszy umundurowanych oraz tajniaków. Coś, czego skali media pokazać nie były w stanie.

„Stać, k…rwa”

Relacjonowaliśmy z kolegą spontaniczny protest, który polegał na zablokowaniu Prospektu Zwycięzców (biał. Pieramożcau) przez tłumy młodzieży. Akcja, która trwała około dwóch godzin, podczas których widzieliśmy ludzi poważnie rannych odłamkami grantów hukowych, skończyła się potężną demonstracją siły służb państwowych. Pod skwer koło Opery Narodowej przyjechało ponad dwadzieścia więźniarek i autobusów zapakowanych żołnierzami wojsk wewnętrznych, nazywanych „kosmonautami”, którzy z wrzaskiem „stać, k…rwa” rozbiegli się po parku.

I wtedy zaczęła się prawdziwa cześć naszej odysei – powrotu do domu, który miał trwał kolejnych pięć godzin. Okazało się bowiem, że jednocześnie z akcją rozpędzania protestów, w całym centrum Mińska trwało wyłapywanie pojedynczych ludzi i grupek przechodniów – bez względu na to, czy byli uczestnikami protestów, czy nie.

To, że udało nam się do domu trafić o godzinie 6 rano, było łutem szczęścia i instynktu, ale też odruchów solidarności ze strony zupełnie obcych nam ludzi. Ten powrót do domu przypominał makabryczną grę komputerową, w której my wcieliliśmy się w zwierzynę łowną, a OMON-owcy i tajniacy – w myśliwych.

Gdy wydostaliśmy się z parku przy operze naiwnie sądziliśmy, że już jesteśmy bezpieczni i wrócimy do domu, by zaraz napisać teksty i przesłać zdjęcia.

Uratowani po raz pierwszy: łyk wody

Dla bezpieczeństwa wybraliśmy drogę przez podwórka domów przy alei Janki Kupały. Coraz więcej ludzi zaczęło nas bowiem ostrzegać, że na ulicach trwa łapanka. Gdy usłyszeliśmy coraz bliższe nawoływania OMON-owców, poprosiliśmy mężczyznę, który poszedł wyrzucić śmieci, by zostawił nam na wszelki wypadek otwarte drzwi do klatki schodowej. Ten bez słowa wyjął ze śmietnika karton, przyblokował drzwi i zniknął w głębi klatki schodowej, życząc nam szczęścia.

Kręciliśmy się bezradnie po ciemnym podwórku nie wiedząc, czy iść dalej, gdy zobaczyliśmy dwóch mężczyzn stojących przed metalowymi drzwiami. Zapytaliśmy, czy nie mają wody, a ci, też bez wahania, zaprosili nas do środka. Stało się to dokładnie w momencie, gdy na podwórko wpadła grupa ściganych demonstrantów, a chwilę potem zapełniło się ono OMON-owcami. Okazało się, że była to siedziba jednej z instytucji państwowych, a mężczyzna, który nas zaprosił do środka, był jej wicedyrektorem. Otrzymał polecenie od władz, żeby dyżurować w budynku w czasie ewentualnych „niepokojów społecznych”.

Mińsk, 9 sierpnia 2020 roku.
Zdj. Alaksandr Wasiukowicz/vot-tak.tv/belsat.eu

Andrej – jak się przedstawił – gdy dowiedział się, że jesteśmy dziennikarzami Biełsatu i obejrzał nagrane przez nas filmiki z pokrwawionymi ludźmi – posadził nas na kanapę i pobiegł zrobić kawę. Potem przyznał, że jeszcze rok temu nie nazwałby Alaksandra Łukaszenki dyktatorem, ale teraz, gdy patrzy, co się dzieje i jak fałszowane są wybory, zdał sobie sprawę, że żyje pod dyktaturą. Niestety rozmowę przerwał jego szef, który, dowiedziawszy się o naszej wizycie, tonem nieznoszącym sprzeciwu kazał mu nas pożegnać.

Przestraszyliśmy się, że właśnie wydano nas OMON-owcom, ale okazało się, że podwórko zdążyło opustoszeć. Andrej serdecznie uścisnął nam dłonie, życzył powodzenia i podziękował, że informujemy o tym, co się dzieje. Przekonywał, że zatrzymania się skończyły i jeśli będziemy wracać do domu spokojnym krokiem, nic nam się nie stanie. Jak bardzo był w błędzie, okazało się zaledwie sto metrów dalej.

Uratowani po raz drugi: „szybkie nogi nie boją się wpier…lu”

Sto metrów dalej, na kolejnym skrzyżowaniu, znów rzuciła się na nas grupka OMON-owców w kaskach z okrzykiem „Brać ich”. Znowu salwowaliśmy się ucieczką i, dysząc, zatrzymaliśmy się dopiero po kilkuset metrach, tuż przy oknie, w którym zobaczyliśmy na ścianie wielką, biało-czerwono-białą flagę. Z okna wysunęła się ręka młodej dziewczyny, którą podała nam dwa kubki z wodą. Podziękowaliśmy i poszliśmy dalej.

Po chwili zrównaliśmy się z wesołą parą: młody chłopak i dziewczyna wracali z randki z baru tyleż zachwyceni sobą, co pijani. Gdy zaczęliśmy opowiadać o łapance i naszej ucieczce, dziewczyna się zaśmiała mówiąc: „skoryje nogi p…zdy nie bojatsja” („szybkie nogi nie boją się wpier…lu”). Widać było, że kompletnie nie zdają sobie sprawy z tego, co się właśnie dzieje na ulicach Mińska.

Uratowani po raz trzeci: krzak

Tymczasem naszą uwagę zajął mężczyzna, który zawracał nam głowę swoimi pijackimi opowieściami. Po chwili mieliśmy go dość, bo nie tylko przyciągał uwagę, ale na dodatek spowalniał nasz marsz. Jak się po chwili okazało – to właśnie uratowało nam skórę. Nagle przed idącą przed nami parką randkowiczów zatrzymał się z piskiem opon niebieski bus bez tablic rejestracyjnych. Nawet nie zobaczyliśmy, co było dalej, bo bez chwili zastanowienia przeskoczyliśmy ciągnący się wzdłuż drogi płot i wpadliśmy do ciemnego parku. Za nami rzucili się w pościg mężczyźni z latarkami, ale udało nam się wspiąć na strome zbocze i przeskoczyliśmy kolejny płot.

Okazuje się, że jesteśmy na terenie jednej z wojskowych instytucji, którymi otoczony jest pałac prezydencki. Od razu zapaliły się automatyczne reflektory, a my znaleźliśmy się w pułapce bez wyjścia – nie było drogi odwrotu. I wtedy uratował nas rosnący w załomie muru krzak, za który rzuciliśmy się na ziemię, tłumiąc nasze przyspieszone oddechy. Z budynku po chwili wyszedł milicjant, chyba zaciekawiony ruchem za płotem, jednak nie dostrzegł nas schowanych kilkanaście metrów od niego. Zapalił papierosa, chwilę się pokręcił i sobie poszedł do wnętrza.

Z ulicy przez cały czas dobiegały rozpaczliwe krzyki zatrzymywanych, milicyjne syreny, klaksony samochodów i burczący dźwięk przejeżdżających więźniarek. W centrum Mińska, gdzie panuje zakaz przemieszczania się ciężarówek, takie dźwięki o tej porze mogły wydawać tylko milicyjne budy do transportu więźniów, nazywane tu autozakami. Jeździły one bez przerwy przez następną godzinę. My tymczasem zdaliśmy sobie sprawę, że znajdujemy się na terenie jakiegoś silnie ochranianego „strategicznego obiektu”. Powrót na ulicę w takiej sytuacji był jednak niemożliwy. Do tego, co 15 – 20 minut nasz ochroniarz wychodził na papierosa, gapiąc się, jak wywnioskowaliśmy z dochodzących dźwięków, w jakiś rosyjski czy białoruski serial milicyjny.

Uratowani po raz czwarty: papieros

Postanowiliśmy zostać tam do świtu, by wracając móc udawać pierwszych przechodniów spieszących do pracy. Tak upłynęły kolejne, ponad dwie godziny. Milicjant raz po raz wychodził zapalić i gdy tylko zamknął za sobą drzwi, ruszyliśmy pędem przez pierwszy płot do parku; potem szybki przeskok przez drugi płot i znowu byliśmy samotnymi przechodniami na ulicy. Skryliśmy się w zaroślach nad rzeką. Tam przesiedzieliśmy dalsze pół godziny, by ruszyć dalej o 5 rano. Na drugim brzegu widzieliśmy dokładnie takiego samego nieszczęśnika jak my, który skokami od krzaku do krzaku przemieszał się, ukrywając przed myśliwymi.

Gdy wreszcie zrobiło się w miarę jasno, ruszyliśmy przed siebie. Zamachaliśmy do pierwszej, samotnej taksówki. I tak skończyła się nasza praca dziennikarska tego dnia.

Według danych obrońców praw człowieka ostatniej nocy na Białorusi aresztowano ponad 3 tysiące osób, z czego większość – w Mińsku. Było wielu rannych i prawdopodobnie jedna ofiara śmiertelna przejechana przez autozak. Po powrocie do domu długo nie mogliśmy dojść do siebie, nie wierząc, że tyle razy w ciągu jednej nocy udało nam się uniknąć takiego losu.

Rano nadal nie działał Internet, jak twierdziły białoruskie władze, „popsuty przez kogoś z zewnątrz”. Dopiero przez telefon od kolegów z Polski dowiedzieliśmy się o tym, co działo się wczoraj na całej Białorusi. I nadal wiemy mniej, niż wy. W Mińsku panuje spokój.

Białoruskie władze nie przyznały akredytacji żadnemu z polskich dziennikarzy, chcących relacjonować protest. Jeżeli chcieli przyjechać na Białoruś, mogli to zrobić jedynie na zasadach turystycznych, bez jakiejkolwiek ochrony. Białoruscy dziennikarze Biełsatu od ponad dziesięciu lat pracujący bez akredytacji, mierzą się z tym problemem codziennie.

z Mińska Jakub Biernat/belsat.eu

Aktualności