„Otwieram oczy i zamiast sufitu widzę niebo”. Opowieść kobiety, która przeżyła bombardowanie w szpitalu położniczym w Mariupolu WIDEO


9 marca 2022 roku Wiktoria Szyszkina straciła swoje nienarodzone dziecko i niemal została wdową. Dziecko miało urodzić się w Mariupolu w szpitalu położniczym nr 1, ale zginęło w szpitalu położniczym nr 3 pod rosyjskim ostrzałem zanim po raz pierwszy wzięło oddech. Dzień później kobieta o mały włos nie straciła też męża: znalazł się pod ostrzałem i w wyniku obrażeń stracił nogę. Wiktoria opowiedziała nam historię o tym, jak jej i jej mężowi udało się przetrwać i odnaleźć siebie nawzajem w chaosie wojny, przetrwać okupację i wyjechać do Niemiec.

Wiktoria

Wciąż są tacy, którzy uważają, że to nieprawda. Ale ja byłam w tym piekle. Ja to przeżyłam. Chcę opowiedzieć całemu światu, co się tam wydarzyło. Bo do dziś to jest moja rzeczywistość.

Moja ciąża przebiegała bardzo ciężko. Straciłam pierwsze dziecko w 2019 roku. Przedwczesny poród w piątym miesiącu. Bardzo chciałam mieć dziecko, dosłownie modliłam się o nie. Półtora roku później udało mi się ponownie zajść w ciążę. Ciąża była nadal zagrożona przedwczesnym porodem. Większość z tych dziewięciu miesięcy spędziłam w pozycji leżącej, robiąc wszystko, by utrzymać dziecko przy życiu. Musiałam wytrzymać do 36. tygodnia. I wszystko szło dobrze. Mój syn miał się wkrótce urodzić. Duży chłopiec – 3700 g.

24 lutego znalazłam się w szpitalu położniczym nr 1 w Mariupolu, w dzielnicy Iliczewski. Obudziły nas głośne dźwięki. Była czwarta lub piąta rano. Ten szpital położniczy znajduje się w pobliżu fabryki Ilicza, niedaleko jest punkt kontrolny. Zaczęłyśmy pytać siebie nawzajem:

– Co to jest? Słyszałyście to? Co to takiego?

Było słychać wybuchy. Odgłosy były głośne, wyraźne. Zaczęłyśmy dzwonić do bliskich, czytać wiadomości. Dowiedziałyśmy się, że na całą Ukrainę spadają bomby. Byłyśmy w naszej sali, nie schodziłyśmy na dół. Powiedziano nam, że miasto jest otoczone, nie ma mowy o ewakuacji, nie mamy wyjścia.

Myślałyśmy, że to się wkrótce skończy. Że wojna nie obejmie miasta. Potem zgasły światła. Martwiłyśmy się o siebie, o nasze nienarodzone dzieci, o dzieci, które właśnie się urodziły. Nie wiedziałyśmy, co robić – gdzie się schować, dokąd uciekać? Dla mnie ucieczka była niemożliwa. Ponieważ moja ciąża była zagrożona poronieniem. Musiałam być pod nadzorem lekarza.

Po dwóch dniach cała dzielnica została bez prądu. Sieć komórkowa działała coraz gorzej. Spędziłyśmy kolejne dwa dni bez prądu. Generator był włączany sporadycznie.

Eksplozje stawały się coraz głośniejsze. To było jak grzmoty, coraz głośniejsze. Byłyśmy przerażone. Wokół nas waliły się domy. 27 lutego przyszli lekarze i powiedzieli nam, że musimy się natychmiast ewakuować. Generator będzie działał najwyżej przez godzinę. Cała dzielnica była bardzo intensywnie ostrzeliwana. Dostaliśmy nasze karty pacjenta, nasze rzeczy. Przybyły służby ratunkowe. Kobiety w ciąży zostały przewiezione do dwóch szpitali położniczych – nr 3 w centrum miasta i szpitala położniczego nr 3 w dzielnicy Liwobereżnyj, gdzie znajdowały się zakłady Azowstal.

Cieszyłam się, że zabrano mnie do szpitala położniczego nr 3 w centrum, ponieważ było tam stosunkowo spokojnie. Leżałam w sali na pierwszym piętrze przy oknie. Było tam pięć innych kobiet w ciąży. Wszystkie w ostatnim stadium. Wszystkie miały urodzić. W sumie na oddziale położniczym było około 30 osób. Ciężarne i matki z noworodkami. Było tam pięcioro lub sześcioro dzieci. Zostały przemieszczone do piwnic w swoich inkubatorach.

Wiadomości
Ukrainki rodzą w schronach. W ostrzeliwanym Mariupolu na świat przyszło sześcioro dzieci
2022.02.28 15:54

Kiedy było słychać syrenę alarmową, szłyśmy do piwnicy ze wszystkimi naszymi rzeczami, a potem wracałyśmy na górę.

8 marca przyszedł do mnie mój mąż Wowa. Złożył mi życzenia z okazji Dnia Kobiet i przyniósł trochę jedzenia. Był wtorek. Zbliżał się termin porodu i myślałam, że urodzę w piątek, 11 marca. Powiedziałam mężowi, żeby nie przychodził codziennie, bo się boję, strzelają, a droga z domu na piechotę zajmuje sporo czasu. Transport publiczny już nie działał.

Przed 9 marca ostrzały były codziennie, słyszeliśmy, że eksplozje są coraz bliżej centrum. Ale 9 marca zrobiło się cicho. Nie było syren, nie było nawet wybuchów.

Zjadłyśmy obiad i zasnęłyśmy w tej ciszy…

To stało się w okamgnieniu, w jednej sekundzie.

Otwieram oczy i zamiast sufitu widzę nad sobą niebo, widzę, że leżę na skraju przepaści, cała w krwi. Moje nogi, ręka, brzuch, wszystko pokryte krwią. Wyglądało to tak, jakby ktoś przetrząsnął całą salę: szafki, łóżka, lampy, tynk, betonowe bloki, wszystko w chaosie. Połowa mojego ciała leżała pod gruzami. Moja prawa noga była zmiażdżona.

Byłam ranna, lewa ręka we krwi, wydawało mi się, że połowa mojej ręki zniknęła, zwisają ścięgna. Widziałam, że jestem ranna w brzuch. Całe moje ciało jest pokryte ranami od odłamków. Cały szlafrok, który miałam na sobie, jest przesiąknięty krwią. Leżę w kawałkach szkła, betonu, gipsu. Leżę na nich, są wokół mnie i na mnie. W uszach mocno mi dzwoni. Nie rozumiem, gdzie są wszyscy. Dlaczego nie ma nikogo, choć wcześniej sala była pełna?

Obok mnie leży jedna dziewczyna, miałyśmy łóżka odwrócone do siebie plecami – ja leżałam przodem do okna, a ona przodem do drzwi. Krzyczała:

– Zabijcie mnie! Zabijcie! Nie chcę żyć!

Nie mogę się ruszyć, patrzę na nią kątem oka – jest cała we krwi, ma oderwaną nogę i krzyczy. Boję się jej krzyku. Wołam o pomoc, ile tylko mogę, żeby nas usłyszano i znaleziono. Pojawiają się lekarze i żołnierze. Próbują się do nas dostać. Najpierw zabierają dziewczynę, bo jest bliżej wejścia, łatwiej się do niej dostać.

Dotarcie do mnie zajmuje im dużo czasu – muszą usunąć gruz i próbują wynieść mnie na zakrwawionym prześcieradle, ponieważ nie mogą podejść do mnie z noszami. Czas mija, tracę dużo krwi. W końcu mnie łapią, wstrzykują mi coś w ręce i w nogi.

Dokument
Mariupol. Z dziennika oblężonego miasta
2022.03.31 14:46

Gdy zasnęłam przed wybuchem, miałam na sobie okulary. Są całe i dalej mam je na sobie. To dobrze, bo mam słaby wzrok. A kiedy wyprowadzają mnie na zewnątrz, wyraźnie widzę śnieg padający dużymi, grubymi płatkami. Spadają na mój brzuch.

Wołodymyr

Mąż Wiktorii 10 marca szedł ze znajomym do sklepu, aby kupić artykuły spożywcze dla żony i zanieść je do szpitala położniczego. Zasięg w mieście był słaby i Wowa nie wiedział o ostrzale.

Nie dotarłem do sklepu, znaleźliśmy się pod ostrzałem, wszystko wszędzie wybuchało. Nie było gdzie się ukryć. Znajomy zginął, a ja zostałem ranny. Miałem zmiażdżoną nogę. Wołałem o pomoc. Jakiś nieznajomy mi pomógł. Założył opaskę uciskową, zatrzymał samochód na drodze. Przewieziono mnie do szpitala w Mariupolu. Przebywanie tam było straszne. Szpital jest bombardowany ze wszystkich stron. Jest wielu rannych. Ludzie leżą na podłodze na korytarzu. Nie ma światła. Generatory włączają tylko na operacje. Jest bardzo mało jedzenia i wody.

Jedzenie dają tylko wieczorem, raz dziennie. Do szklanki nalewają zupę z makaronem albo kilka ziemniaków. Starają się coś zrobić, żeby ludzie nie umarli z głodu. Litr wody jest podawany na dwa lub trzy dni. Trzeba sobie ją racjonować. Miałem operację, próbowali uratować mi rzepkę kolanową. Ale się nie udało.

Dostaję leki przeciwbólowe, ale nie codziennie. Nie ma wystarczającej ilości leków. Zmieniają mi bandaże tylko raz na trzy lub cztery dni. Z tego powodu wdała się infekcja. Spędziłem tam trzy tygodnie. Przez większość czasu byłem przytomny, to było dziwne. Potem zabrali mnie do jakiegoś obozu polowego, nie pamiętam, gdzie to było. Chcieli mi tam amputować nogę.

Zobaczyli, że pociemniała, że wdała się gangrena. Trzeba było natychmiast coś zrobić, bo mogłem umrzeć. Następnego dnia zabrali mnie do Doniecka i amputowali nogę. Amputowano ją bardzo wysoko.

W Doniecku było jedzenie i codziennie miałem bandaże. Nie mogłem skontaktować się z Wiką. Nie wiedziałem nic ani o niej, ani o dziecku. Ale myślałem, miałem nadzieję, że nic jej nie jest i że jest gdzieś bezpieczna z dzieckiem.

Wiktoria

Wika ze zniszczonego szpitala położniczego nr 3 została przewieziona do szpitala położniczego nr 2 w Mariupolu w dzielnicy Liwobereżnyj. Tam w piwnicach przebywały zarówno noworodki, jak i rodzące kobiety. Kobiety musiały rodzić w piwnicach.

Obudziłam się w karetce. Wieźli mnie do jedynego ocalałego szpitala położniczego w dzielnicy Liwobereżnyj. Nie wiem, jak się tam dostaliśmy. Most między centrum miasta a dzielnicą Lewy Brzegi został wysadzony. Pojechaliśmy objazdem. Ze szpitala położniczego nr 3 byłam najbardziej ranną ocalałą. Moja sąsiadka, której krzyki słyszałam, zginęła wraz z dzieckiem. To ona jest na słynnym zdjęciu, niesiona na noszach.

Foto
Twarze wojny. Historie bohaterów ikonicznych fotografii z Ukrainy
2023.02.24 06:00

Traciłam dużo krwi. Moje ciśnienie spadło do 60 na 40. Lekarze powiedzieli mi, że boją się, że nie dowiozą mnie do szpitala. Myśleli, że mnie nie uratują. Lekarze próbowali zachować moją przytomność, ciągle powtarzając: „Nie śpij, nie śpij, nie możesz spać”. Po drodze zabrali mnie na operację, wyjęli odłamki i zszyli. Ale tego nie pamiętam.

W piwnicy szpitala położniczego urządzono salę operacyjną. Przywieźli stół, narzędzia.

Pamiętam bardzo zimny żelazny stół. Okna są zasłonięte materacami i zabite deskami. Jest bardzo zimno. Bez ogrzewania, bez światła. Palą się jakieś świece. Potrzebuję tlenu. Mężczyźni, którzy też byli w tej piwnicy, przynieśli skądś ogromny zbiornik z tlenem. Na tym żelaznym stole jest bardzo, bardzo zimno. Trzęsę się. Bardzo chce mi się spać…

Robią mi operację. Wyjmują dziecko. Ono już nie żyje. Generator przestaje działać. Lekarze kończą operację, zszywają mnie w świetle latarek w telefonach komórkowych.

Później powiedziano mi, że dziecko przyjęło cały cios. Było to bezpośrednie uderzenie w macicę. Nie ma sposobu, żeby zatamować krwawienie, chcą wyciąć mi macicę. Lekarze obawiają się, że nie przeżyję. Jakimś cudem udało im się zatrzymać krwawienie. Byłam operowana o 19.00 9 marca. Zaraz po operacji lekarze mnie obudzili. Położyli mnie na łóżku.

Jest bardzo zimno, próbują mnie ogrzać kocami, prześcieradłami. Nie mam na sobie żadnych ubrań. Mój szlafrok był cały we krwi. Dziewczyny, które przywieziono ze mną, rodziły już w piwnicy.

W piwnicy pod szpitalem położniczym było około 170 osób. Były to rodzące kobiety, matki z noworodkami, pracownicy szpitala, ludzie z sąsiednich domów z dziećmi. Było bardzo dużo dzieci. Przychodzą i proszą o wpuszczenie do piwnicy ze swoimi dziećmi. Jest bardzo, bardzo mało jedzenia i wody. Nie wiem, jak przetrwaliśmy. Ludzie przynosili własne zapasy i dzielili się nimi. Czasami dawali nam ryby. To było jak święto…

To coś wspaniałego, nierealnego, kiedy na talerzu ma się mały kawałek ryby lub mięsa. Na ognisku smażą placki z mąki i wody. Są pyszne. Marzymy o chlebie, bo chleba nie ma wcale. A my tak bardzo chcielibyśmy dostać chleb, nawet suchary.

Kiedy bombardowanie jest bardzo silne i nie można wyjść na zewnątrz, gotują bezpośrednio w piwnicy. Jest tam jedno pomieszczenie z oknem. Cały czas bardzo się boimy – nie wiemy, czy uda nam się stamtąd wydostać. Mamy wrażenie, że szpital położniczy jest ostrzeliwany ze wszystkich stron. Nieustannie słychać huk eksplozji, jakby uderzały w ścianę.

Mój telefon, dokumenty, wszystkie rzeczy zostały w szpitalu położniczym nr 3. W Mariupolu nie ma zasięgu. Ciągle myślę o moim mężu, mojej rodzinie. Wiem, że mój ojciec, moja siostra i jej dwoje dzieci są na Lewym Brzegu. Nasze mieszkanie znajduje się niedaleko Azowstali. Tam jest dużo bombardowań… Cały czas myślę o mężu. Rozumiem, dlaczego mnie nie odwiedza. Ciężkie ostrzały. Ale to takie straszne, okropne, dobijające, nie wiedzieć, co się dzieje z bliskimi.

Bez wody jest bardzo ciężko. Dostajemy litr wody na dwa lub trzy dni. To zarówno do picia, jak i do przyjmowania leków. Wstrzykują mi antybiotyki, alei muszę brać też brać tabletki. Nie mamy jak się umyć. Nie myłam głowy od dwóch miesięcy. Korzystanie z toalety jest upokarzające, wstydliwe. Nie da się spłukać. Z toalet dochodzi okropny smród. Szwy bolą, a rana na nodze nie chce się zagoić. Prawie nigdy nie śpię. Czasami udaje mi się przespać kilka godzin w nocy.

15 kwietnia do naszej piwnicy przyszli rosyjscy żołnierze. Przejęli teren. Powiedzieli kierownictwu szpitala:

– Wszyscy muszą opuścić szpital. Ten teren będzie silnie bombardowany i może was tu zasypać.

Kazali wszystkim udać się do dzielnicy Schidnyj, którą zajęli.

Jeśli ktoś nie ma gdzie się ewakuować w Mariupolu, musi udać się do wioski Bezymiennoje na terytorium okupowanym przez Rosję do punktu filtracji. Dobrze, że ładnie poprosili, bez gróźb. To było straszne. Przyjechali z karabinami. Myślałam tylko o tym, żeby nie zastrzelili nas wszystkich w tej piwnicy. Mówią, że wszyscy musimy opuścić to miejsce przed 12.00 po południu. Przygotowujemy się.

Reportaż
„Żywych nikt już tu nie potrzebuje”. Reportaż z okupowanego Mariupola cz. 2
2023.03.08 11:38

Nie pomogli nam z transportem. Każdy dociera tam na własną rękę. Niektórzy idą pieszo, inni jadą samochodami. Ludzie podwożą się nawzajem. Mnie do swojego mieszkania zabrał jeden z członków personelu szpitala położniczego. Mają całe mieszkanie.

Potem była filtracja.

Na początku staramy się zdobyć jedzenie i wodę. W jednej ze szkół w dzielnicy Schidnyj zapisują nas do pomocy humanitarnej, kolejki do lekarzy, kolejki do pochówku krewnych. Jednego dnia jedna ulica otrzymuje pomoc humanitarną, innego dnia inna. Kiedy nadchodzi czas twojej ulicy, musisz stać cały dzień, żeby coś dostać.

Stoimy na przemian od rana do nocy. Szukam zasięgu. W jednym miejscu działa sieć komórkowa, ale łapie co chwilę. Próbuję przypomnieć sobie numery telefonów do moich bliskich. I jakimś cudem przypominam sobie numer telefonu mojej bliskiej przyjaciółki, z którą kiedyś mieszkałam w jednym budynku. Wysyłam do niej wiadomość na Viber. Odpisała:

– Wika! Żyjesz! Dzięki Bogu! Wszyscy cię szukają.

Dowiedziałam się, że moja siostra jest w tymczasowym punkcie dla uchodźców pod Petersburgiem, a mój mąż w Doniecku. Moja przyjaciółka nie wiedziała, jak mi powiedzieć, że Wowa ma amputowaną nogę. Kiedy się dowiedziałam, byłam w głębokim szoku. Ale myślałam tylko o tym, że on żyje, to było dla mnie najważniejsze.

Zaczęłam szukać możliwości wyjazdu do Doniecka. Aby to zrobić, musiałam najpierw uzyskać przepustkę – pozwolenie na poruszanie się po terenie zajętym przez Rosję, ponieważ nie mam żadnego dokumentu tożsamości. Pozwolenie jest wydawane w urzędzie skarbowym w Mariupolu. Stałam tam przez kilka dni.

Potem musiałam przejść przez filtrację. Odbyło się to we wsi Bezymiennoje. Ludzie czekali tam na filtrację tygodniami. Pomógł mi personel szpitala położniczego. Zawieźli mnie tam szpitalnym samochodem z czerwonym krzyżem. Dali mi numer 500. Personel szpitala położniczego wyjaśnił wojskowym, że mam ranę, straciłam dziecko i muszę jechać do Doniecka, aby zobaczyć się z mężem.

Pokazuję im ranę brzucha, nogę, zaświadczenie o śmierci dziecka, które dostałam w szpitalu położniczym, przepustkę na poruszanie się po terytorium Federacji Rosyjskiej. Wpuszczają mnie na filtrację bez czekania w kolejce.

Przesłuchują mnie przez trzy godziny. Zadają mi pytania:

– Gdzie pani mieszkała? Jaką pracę pani wykonywał? Dlaczego mój mąż został ranny? Kim on jest? Czy znam kogoś z batalionu Azow?

Pobierają odciski palców, robią zdjęcia. Ciężko to znieść. Jakbym dokonała jakiegoś przestępstwa. Potem muszę zapisać się na autobus do Doniecka. Rzadko jeżdżą. A kiedy się zapisuję, muszę znowu tłumaczyć, dokąd jadę, do kogo jadę i dlaczego mój mąż jest ranny. To wyczerpujące.

Na drogę dostaję pomoc humanitarną – konserwy, makaron, olej i chleb. Nie do końca rozumiem, jak odnajdę się w Doniecku. Bardzo chcę zobaczyć się z mężem, a potem wszystko jakoś sobie poradzimy. Nigdy nie byliśmy tak daleko od siebie przez tak długi czas.

Historie
„Ludzie mdleją w kolejce do chemioterapii”. Jak w okupowanym Mariupolu (nie) leczy się chorych na raka
2023.05.21 10:12

 

Byłam przerażona, kiedy zobaczyłam, jak chudy jest Wowa. Oboje zalaliśmy się łzami. Bardzo za sobą tęskniliśmy. Byliśmy przyzwyczajeni do bycia razem przez cały czas, wspierania się nawzajem. Rozłąka była dla nas trudna.

Powiedziałam mu, że najważniejsze jest to, że przeżył, że jesteśmy razem. Przezwyciężymy wszystkie trudności, jakie staną nam na drodze. Okazało się, że bardzo się bał, że go zostawię, bo kto potrzebuje inwalidy? I nie rozumiał, jak dalej żyć beze mnie. Powiedziałam:

– Będziemy razem! Znowu wszystko będziemy robić razem – razem będziemy szukać mieszkania, razem dowiemy się, jak się leczyć. Przyjechałam, będę obok. Jesteś młody, będziesz żył.

Dużo rozmawialiśmy o tym, co nam się przydarzyło przez te półtora miesiąca. Wspólny płacz przyniósł ulgę.

Rozmawiałam z ordynatorem szpitala, powiedziałam mu, że straciłam dziecko, że moja noga wciąż się goi i potrzebuję leczenia. Umieszczono mnie i Wowę w jednej sali. Leczyli moją nogę. Jest w bardzo złym stanie. Lekarze obawiają się, że trzeba będzie ją amputować.

Dobrze, że w Doniecku jest jedzenie. Jesteśmy karmieni. Dostajemy chleb. Ale są też bombardowania. Są silne eksplozje, trzęsą się okna. I bardzo się boimy, że wszystko, co wydarzyło się w Mariupolu, powtórzy się tutaj. Do szpitala przyjechali wolontariusze. Pomogli z ubraniami, jedzeniem. Zostajemy tam do połowy maja.

Mojej siostrze pomogli wolontariusze z Petersburga w tymczasowym ośrodku w Tichwinie. Powiedziała im o nas, że potrzebujemy leczenia. A oni nam pomogli. Nie wiem, co byśmy zrobili, gdyby tak się nie stało.

Wolontariusze zapłacili za naszą podróż z Doniecka do Taganrogu, z Taganrogu do Rostowa nad Donem, a stamtąd do Petersburga. W każdym mieście nas odbierali i odprowadzali na dworzec kolejowy, a potem do autobusu lub pociągu. Nie mieliśmy ani pieniędzy, ani ubrań.

W drodze do Petersburga Wowa miał wysoką temperaturę (+40), trząsł się i miał mdłości. Na kilku stacjach bezpośrednio do pociągu przyszli lekarze – wolontariusze również to zorganizowali. Podawali zastrzyki i monitorowali jego stan. Zaproponowali, żebyśmy wyszli z pociągu. Ale my musieliśmy dostać się do szpitala w Petersburgu, naprawdę musieliśmy.

Wolontariusze zorganizowali karetkę, która przyjechała bezpośrednio na peron w Petersburgu. Wowa i ja zostaliśmy natychmiast zabrani do szpitala. Mój mąż spędził tam miesiąc. Wolontariusze również zapłacili za wszystko. Zasugerowali, żebyśmy pojechali do Niemiec. Tam możemy dostać protezę. W Rosji nie oferowali protez, ponieważ noga została odcięta bardzo wysoko.

Nigdy nie byliśmy za granicą. Boimy się jechać. Ale jakie mamy wyjście? To szansa dla Wowy, by mógł chodzić. W Niemczech spotkaliśmy się z niemieckimi wolontariuszami i zabrali nas do szpitala. Spędziliśmy tam kolejny miesiąc. Okazało się, że Wowa ma gorączkę z powodu zapalenia fragmentu kości. Znaleźli przyczynę i ją usunęli. Ja miałam ciągle zmieniany opatrunek i w końcu rana na mojej nodze zagoiła się.

Przyjechaliśmy do Niemiec 20 czerwca. Jesteśmy tu już od 10 miesięcy. Miasto dało nam mieszkanie na parterze. Większość uchodźców mieszka w obozach i hostelach, ale ponieważ Wowa nie ma nogi, dostaliśmy mieszkanie. Dostajemy zasiłek w wysokości 451 euro (ok 2 tys. zł) na osobę. To niewiele, wszystko jest tu drogie, ale staramy się dodatkowo zarobić. Uczymy się niemieckiego. Lekcje są codziennie. To bardzo trudny język, niełatwo się go nauczyć. Ale bardzo go teraz potrzebujemy. W grudniu Wowa przeszedł jeszcze jedną operację, ponieważ rana się nie zagoiła.

Od półtora miesiąca czekamy na decyzję firmy ubezpieczeniowej w sprawie protezy. W Niemczech protezy dla uchodźców są opłacane przez firmy ubezpieczeniowe. Wowa próbuje rozwinąć pozostałe mięśnie. Potrzebuje bardzo skomplikowanej i specjalnej protezy, ponieważ jego noga już prawie nie istnieje i protezy nie ma do czego przymocować.

Nie wiemy, co będziemy robić dalej. Pracowałam jako chemik w fabryce Ilicza, Wowa był pracownikiem budowlanym do lutego ubiegłego roku. Mam 38 lat, Wowa 32. Kim teraz jesteśmy? Gdzie mamy mieszkać? Tak naprawdę nie chcemy zostać w Niemczech. Przede wszystkim chcemy wrócić do domu.

Ale nie mamy domu.

Wciąż nie wiemy, jak poradzić sobie z tym, co nas spotkało. Tutaj cały czas latają samoloty, jeden za drugim. To przywołuje wspomnienia. I robią taki wielki huk. Gdy tylko słyszę samolot, moje serce podskakuje, wpadam w panikę, nie wiem, gdzie uciekać, gdzie się ukryć. Zaczynam się modlić, a potem myślę: „Co ja robię?”. Ale nie mogę sobie z tym poradzić. Tutejsze tramwaje szumią jak pędzący pociąg. Wiem, że to tramwaj, ale słyszę wybuchy, huki. Myślę: „Co to jest? Znowu leci w naszą stronę?”

Siedzimy na lekcji niemieckiego w centrum miasta. Rozległ się grzmot, ale wszyscy są tacy spokojni, nawet się nie poruszyli. A ja się boję – czuję, że zaraz rzucą bombę, pytanie tylko gdzie…

Wiadomości
AP: w Mariupolu mogło zginąć nawet 75 tys. osób
2022.12.22 13:39

Historię spisała Jewgienia Chackiewicz/vot-tak.tv, ksz/belsat.eu

Aktualności