Zwolennicy zmian politycznych na Białorusi wpadają na coraz kreatywniejsze i bardziej uciążliwe dla służb formy “przejmowania terenu”.
Jeszcze przed wyborami prezydenckimi na balkonach i w oknach domów pojawiły się biało-czerwono-białe flagi narodowe, nawiązujące do barw Wielkiego Księstwa Litewskiego. Powszechne też stało się przemalowywanie w barwy narodowe małej architektury: ławek, przystanków, transformatorów, a nawet znaków drogowych i pasów na jezdni. Jak Białoruś długa i szeroka pojawiają się patriotyczne murale.
Szczególnie duże wrażenie robiły wielkie flagi spuszczane z dachów bloków, albo też rozpinane na stalowych linkach pomiędzy balkonami mieszkalnych wieżowców.
Takie “przejmowanie terenu” to ciągła walka “kulturalnego sabotażu” z milicją, służbami miejskimi i administracją osiedli. Pomalowane w nocy obiekty są od rana zamalowywane, flagi zrywane, a za ich powieszenie na balkonie można dostać karę od administracji. Szczególnie kosztowne jest dla służb zdejmowanie flag rozpiętych pomiędzy blokami – wykorzystywane są do tego strażackie podnośniki.
W związku z tym w ostatnich dniach coraz częściej obserwujemy tanią, anonimową, genialną w swojej prostocie i trudną do usunięcia nową formę protestu. Na białoruskie rzeki, jeziora i miejskie stawy wypłynęły styropianowe i papierowe łódeczki z biało-czerwono-białymi chorągiewkami.
Miniaturowe jednostki pływające nie tylko cieszą oko demonstrantów, ale są też trudne do usunięcia. Do każdej takiej łódeczki służby miejskie muszą ściągnąć łódkę z załogą. Taka operacja długo trwa i daje przeciwnikom Alaksandra Łukaszenki dodatkową przyjemność podziwiania walki reżimu z wiatrakami – o czym piszą, wysyłając zdjęcia do naszej redakcji.
A po tym, jak mińscy ratownicy wodni trafili do aresztu za wyławianie z wody demonstrantów, władze nie mogą raczej liczyć na ich zaangażowanie w walce ze styropianowym przeciwnikiem.
Więcej o białoruskim kulturproteście w tekście Ireny Kaciałowicz, białoruskiej kulturoznawczyni polskiego pochodzenia.
pj/belsat.eu