Czy bezwizowa turystyka jest dla Grodna “złotym deszczem”? Czy miasto jest w stanie przyjąć taką ilość turystów? W centrum otworzyły się dziesiątki nowych lokali, ale czy zadowalają klientów i właścicieli?
Odpowiedzi na te i inne pytania szukali korespondenci Biełsatu.
W weekendy w Grodnie coraz częściej słychać polski, litewski i angielski, szczególnie w centrum. Gdy władze Białorusi włączyły miasto do strefy ruchu bezwizowego, stało się celem wycieczek tysięcy zagranicznych gości. W 2017 roku Grodno odwiedziły 53 tysiące bezwizowych turystów, w roku 2018 było ich już 80 tysięcy. W bieżącym roku pierwsze 50 tysięcy odnotowano do czerwca – ostateczna liczba zostanie podana przed Nowym Rokiem.
Od 10 listopada tereny bezwizowe wokół Grodna i Brześcia zostaną połączone w jedną wielką strefę turystyczną. Obejmie ona też nowe obszary, a długość pobytu zostanie przedłużona z 10 do 15 dni.
Oczywiście napływ turystów sprzyja zmianom w Grodnie: co tydzień otwierana jest tu nowa kawiarnia lub restauracja. Jak restauracja “Białystok” z tradycyjną białoruską kuchnią i firmowymi nalewkami, które według przewodników szczególnie upodobali sobie Polacy. Starsze lokale też starają się nie ustępować pola, proponując turystom swoje specjały i drukując menu po polsku i angielsku.
– Przyprowadzają ich do nas na kawę powstańczą (nawiązującą do powstańców styczniowych – Belsat.eu), czyli z samogonem – opowiada Zmicier Zacharka, właściciel kawiarni “Nasza Kawa” i “Sprawa”. – Polacy już nawet bez przewodników tu przychodzą. Organizowane są też wycieczki kulinarne – do nas na kawę powstańczą, gdzie indziej na lody z grzybami, potem na obiad. Widzę w tym sens: robić coś ekskluzywnego, a nie masowego. Wtedy ludzie będą chcieli wracać.
Dla Zmitra wprowadzenie trybu bezwizowego nie było głównym powodem do rozwoju biznesu – latem otworzył bar “Sprawa”. To była realizacja jego biznesplanu, ale też skorzystał z liberalizacji białoruskiego prawa.
– Teraz o niebo łatwiej otworzyć małą kawiarenkę – tłumaczy Zmicier. – Bierzesz wyłączony z funduszu mieszkaniowego lokal na parterze i zakładasz. Ale gdy otwieraliśmy pierwszą kawiarnię, “Naszą Kawę”, przeszliśmy wszystkie siedem kręgów piekła… Ale rośnie nowe pokolenie, które może będzie chciało ryzykować. I to jest dobre. A może ktoś się nami zainspirował, myśląc, że pieniądze łopatą przerzucamy – śmieje się właściciel kultowej kawiarni.
Według Zmitra, turystów najbardziej interesują ciekawe miejsca, w których można dobrze zjeść. To szczególnie trudne, gdy mowa o 50-osobowej grupie autokarowej. A wieczorem turyści szukają miejsca, gdzie można się napić i potańczyć. “Nasza Kawa” oferuje kawę, herbatę i wino, dlatego zorientowana jest bardziej na miejscowych i turystów indywidualnych. Chociaż Zmicier planuje z czasem otworzyć też pub.
To może dziwnie zabrzmieć, ale turyści szukają w kawiarniach najczęściej nie kawy, a łazienki. Na grodzieńskim Starym Mieście brakuje toalet miejskich, a zgodnie z prawem personel lokalu gastronomicznego nie może odmówić przechodniowi skorzystania z łazienki. Dlatego w Grodnie można zaobserwować dziwny proceder – pod drzwi kawiarni podjeżdża wielki autokar, a przewodnik prowadzi grupę do łazienki. Restauratorzy nie są z tego powodu szczęśliwi, ale nie mają wyjścia.
Właścicielami grodzieńskich kawiarni są zarówno miejscowi drobni przedsiębiorcy, jak i wielcy gracze z zagranicy. Na przykład kilka lokali w Domu Handlowym Niemen i jego okolicy należy do Rosjan (jak “Bolszoj bufiet” i “Krysza mira”). Także popularne lokale przy Placu Sowieckim, jak “Werden” i “Svaboda” należą do przedsiębiorców z Petersburga. Może dziwić, ale to właśnie tam można wypić drinki nawiązujące do haseł opozycji czy utworów białoruskich pisarzy: Bykawa, Kołasa (ale też Mickiewicza i Orzeszkowej).
– Turyści to bardzo fajny temat – śmieje się Tamasz Anikieicz, rdzenny grodnianin i właściciel baru białoruskojęzycznego “Koryca”. – Mogą zwalić się w 20 osób i siedzieć aż do zamknięcia. Przychodzi bardzo dużo Polaków. Kończy mi się już miejsce w księdze skarg i zażaleń, tyle mam tam podziękowań po polsku. Język nie jest problemem: oni zamawiają po polsku, my odpowiadamy po białorusku i świetnie się rozumiemy.
Grodzieńskie lokale często popadają w konflikt z lokatorami z wyższych pięter. Bary mogyłby pracować do 4 nad ranem, ale mieszkańcy skarżą się na głośną muzykę i hałaśliwych gości. W związku z tym władze ograniczają ich czas pracy do 23. Jak twierdzi Tamasz Anikieicz, to zabija biznes, bo właśnie wtedy w weekendy zaczyna się napływ gości.
Rodzi się więc sytuacja paradoksalna: lokale obsługujące turystów nie mogą się rozwijać na Starym Mieście, które wciąż jest przede wszystkim osiedlem mieszkalnym z mieszkaniami należącymi do miasta. Tracą na tym turyści, przedsiębiorcy, pracownicy gastronomii i państwo, które otwierając granice liczyło na wzrost przychodów z podatków.
A co turyści zabierają do domu? Litwini i Łotysze głównie wyroby z lnu, leki i buty – wysoko cenią znane sobie marki “Marka” i “Biełwiest”. Kupują też kosmetyki firmy Bielita, bieliznę i słodycze. Białoruś praktycznie nie może im zaproponować wysokiej klasy alkoholu – pod tym względem państwo pozostaje w tyle.
Z kolei Polacy zadowalają się zwykłą, choć dla nich egzotyczną wódką. Próbują też przewozić przez granicę serki w czekoladzie i sało, choć to zakazane. Według przewodników, co może dziwić, Polacy szukają w Grodnie… rosyjskich matrioszek.
Według Andreja Niesciarowicza, właściciela etnosklepu “Cudounia”, pamiątek szukają głównie Polacy i Rosjanie, ale nie Litwini. Zdarzają się też Niemcy, Francuzi i Amerykanie. Jeśli wchodzi grupa, to zazwyczaj ludzie nie mają szans przejrzeć asortymentu i zadowalają się magnesami. Dlatego najlepszym klientem jest turysta indywidualny, który nigdzie się nie śpieszy i nie boi się, że zgubi przewodnika.
– Gdy przyjdzie do mnie 15 Polaków, kupią 5 magnesów – opowiada Andrej. – A jak przyjdzie jeden rozważny Niemiec, to kupi kilka koszulek, skórzany plecak, coś ceramicznego i strzałę z krzemiennym grotem… Wpadają też turyści-melomani, z którymi można długo rozmawiać, słuchać muzykę, a potem wychodzą z połową dyskografii Kirczuka ze śpiewami etnicznymi.
Według Andreja, to nie plastikowymi magnesami z napisem Grodno czy wizerunkiem Cerkwi Kołożskiej przyciąga się turystów. Wabią ich atmosfera i miejscowe produkty: czarna ceramika, odlewane ozdoby wzorowane na znaleziskach archeologicznych, autentyczne wyroby ze skóry i szkła.
Na koniec porozmawialiśmy z przewodnikiem Uładziem, który prosił, byśmy nie podawali jego nazwiska, bo oprowadza grupy bez licencji. To także znak czasów: wielu grodnian nie chce tracić czasu i pieniędzy na kurs przewodnicki. I oprowadzają turystów “pod czarną banderą”.
– Otwiera się wiele kawiarni i to jest ok, ale co z restauracjami? – pyta Uładź. Jest ich za mało. Tradycyjną kuchnię białoruską najczęściej sprowadzają do ziemniaków. A gdzie sało (marynowana słonina)? Gdzie firmowy alkohol? No i ceny są u nas europejskie, warszawskie. Myślą, że jak turyści jadą, to wiozą ze sobą worki ze złotem, które będą hojnie rozrzucać. A pragmatyczny Europejczyk patrzy na ceny, przelicza i ogarnia go strach. Bo we Lwowie wszystko jest tańsze, a obsługa lepsza.
Przewodnik mówi, że jednym z głównych plusów trybu bezwizowego jest zerwanie ze stereotypem Białorusi jako “ostatniej dyktatury”. Twierdzi, że turyści przyjeżdżają z lekkim strachem, ale potem się uspokajają.
– Kiedyś Anglik zapytał mnie, czy w ogóle mamy internet – mówi Uładzimir. – Ludzie na Zachodzie chyba dalej myślą, że my tu mieszkamy w ziemiankach pośród lasów, a tak przecież nie jest. Jednocześnie są rzeczy, które bardzo dziwią obcokrajowców. Na przykład, jak to jest, że przy głównym placu stoi hotel Siamaszki, a obok niego od 30 lat świeci pustkami potężny dom kupca Murawiowa z początku XX wieku. Nie wierzą, że tak może być.
Przewodnik jest też przekonany, że miasto nie było przygotowane do masowej turystyki jeśli chodzi o infrastrukturę i markę. I to, co trzeba było robić przed otwarciem granic, robi się teraz na wyścigi. Brakuje też atrakcji, dla których turyści chcieliby wrócić do miasta nad Niemnem. Przespacerować się po historycznym centrum, napić kawy, zobaczyć kościoły i grób Elizy Orzeszkowej można w jeden dzień.
A co potem? Za rok, gdy strumień turystów będzie jeszcze większy, te pytania staną się jeszcze bardziej aktualne.