Prawosławne obozy wojskowe przy granicy z Polską – relacja uczestnika (cz. II)


Szczera opowieść o paramilitarnych obozach, ćwiczeniach z bronią, duchownych-oficerach i wierze. Belsat.eu rozmawiał z byłym członkiem prawosławnego wojskowo-patriotycznego klubu „Witeź” z Grodna. Pierwsza część materiału – tu.

– Na cztery dni przed końcem obozu było zdawanie na „czarny beret”. Wykonanie niezbędnej normy składało się z trzech etapów:

Pierwszy: marszobieg na 10 km po zróżnicowanym terenie – woda, las, pole. Na koniec – bieg na 100 metrów. Najlepszy przechodzi dalej.

Drugi: tor przeszkód, który sami zresztą budowaliśmy. Przedzieranie się przez chaszcze, drewniane ramy, do których trzeba skakać, bariery do przeskakiwania, zwisające liny, pajęczyna… W tym czasie rzucano petardy i odpalano różne fajerwerki nad głowami. Potem – strzelanie z wiatrówki: w pozycji stojącej, siedzącej, leżącej. Najlepszy przechodzi dalej.

Zdjęcie z archiwum naszego rozmówcy.

Trzeci: walka wręcz w formie sparringu. Pierwsze dwa pojedynki z innymi kandydatami, którzy dotarli do tego etapu. Trzeci – z chłopakiem, który beret już ma. Trenerzy sędziowali na punkty, tak po sportowemu.

– Wszyscy uczestnicy obozu zdawali na ten beret?

– Nie, tylko chętni. Łącznie ze stu osób poszło może ze 30. Beret dostawało max. siedem osób. Naprawdę było trudno go zdobyć, ale w ostatnich latach do walki o niego przystępowały nawet dziewczyny. Pamiętam, że jedna nawet dostała.

Zdjęcie z archiwum naszego rozmówcy.

Można było jeszcze dostać dyplom lub prezenty: ktoś piłkę, ktoś znaczek od pograniczników: „Za 100 wyjść na granicę”, czy coś w tym stylu.

Dziwne, że dawali nam takie odznaki, przecież nie byliśmy żołnierzami. Masz 15 lat i już odznakę i dokument z numerem jednostki wojskowej.

Podczas wręczania czarnych beretów chłopaki klękali, całowali beret i krzyczeli „Przyjaźń i braterstwo ważniejsze niż każde bogactwo!” , o ile się nie mylę. Ta dewiza była też wygrawerowana na kordzikach, które posiadacze beretów dostawali na zakończenie działalności w klubie.

“Bronić Ojczyzny!” Nie precyzowali, jakiej…

– Był jakiś system kar?

– Jeden chłopak nie przyszedł na wieczorny apel (zbiórka, modlitwa, raport dowódców). Bo zgubił się w obozie… Ale wtopa! Zanim dotarł, dowódca wymyślił grę.

„ – Przynieście mi gałązkę z drzewa! – mówi”. Wszyscy włażą na jakiś pagórek, łamią gałęzie, niosą mu. A on: „A ja nie o taką prosiłem…”

Wszyscy znowu biegną. I tak ze 20 razy w tę i z powrotem. Dopóki nie znajdzie się „zguba”.

Zdjęcie z archiwum naszego rozmówcy.

A potem to już odnaleziony robi pompki pod nadzorem „czarnego beretu”. Nadzorca liczy za niego. Np. „10, 11, 12, 12, 12, 12” itd. Może ze sto tych pompek wtedy zrobił. Starsi znosili to lepiej, ale młodsi tracili oddech, płakali. Trudno było małym, u nich nawet płuca inaczej funkcjonują.

– A ideologia była jakaś określona? Goście z Rosji, kozacy?

– Jakaś określona? Nie, nie było. Nacisk raczej stawiano na prawosławie. Że niby jesteśmy „prawosławnymi mężami”, mamy bronić swoich (przyszłych) żon i swojej ojczyzny. Jakiej ojczyzny? Nie precyzowano.

Mogły być jakież kpiny z Ameryki, ale nic więcej. Żadnych kozaków ani speców z Rosji za mych czasów też nie było.

Któregoś razu pojechaliśmy na zawody w rosyjskiej prawosławnej sztuce walki. W Moskwie to było. Zjeżdżali się tam członkowie takich klubów z całego WNP. Finałowy sparring – na Placu Czerwonym w Moskwie. T-shirt stamtąd nawet jeszcze gdzieś mam.

Zdjęcie z archiwum naszego rozmówcy.

„Oglądaliśmy filmy o Czeczenii”

– Takich klubów na Białorusi było więcej niż trzy. Były jakieś krajowe zloty?

– Tak, były. Też na bazie jednostek wojsk obrony pogranicza – Lida, Smorgoń, Połock. W Połocku była uroczysta liturgia w Soborze Sofijskim, a potem przed pomnikiem bohaterów wojny z 1812 roku i chyba Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Wszyscy elegancko, jak należy: w barwach ochronnych, wojskowych butach.

Pokazywali nam strażnice, jak żyją pogranicznicy. Kiedy byliśmy w Brześciu, to specjalnie zaprowadzili nas do gabloty poświęconej Łukaszence, bo on tam odbywał służbę wojskową. Do stołówki maszerowaliśmy w szyku, „Katiuszę” śpiewaliśmy…

Zdarzało się, że robili nam pobudkę w środku nocy – alarm. Wszyscy biegniemy do lasu, szukać „dywersantów”. Włóczymy się, oczywiście nikogo nie znajdujemy, więc wleczemy się do koszar trochę pospać. Ale co to już za sen? Prowadzili nas też klubu w jednostce, pokazywali filmy.

– A co oglądaliście?

– O wojnie, oczywiście. Coś tam o Wielkiej Ojczyźnianej i o wojnie w Czeczenii.

Pokazy prawosławnych klubów militarnych w Grodnie. 2015 r.

„Specnazowców śmieszyły nasze czarne berety”

– Zimą były zloty?

– Raz na dwa lata pod Mińskiem, we wsi Akolicy, na bazie jednostki specnazu 3310. Tam wszystko po koszarowemu: łóżka, kanty, ubrania na taborecie…

Najciekawszy na zimowych zajęciach był marszobieg. Ciemno, godzina 22., każdy oddział biegnie po kolei. Masz na sobie automat – replikę lub drewnianą atrapę, zwisa maska p-gaz. Wbiegasz do zburzonego budynku, strzelasz do tarcz i biegniesz dalej. Na jednym odcinku czołgasz się po śniegu w masce przeciwgazowej, na innym wtykają ci w twarz świecę dymną. A potem przeczołgujesz się w lodowatej wodzie: zimno, brudno itd.

– A z prawdziwej broni pozwalali postrzelać?

– Dawali postrzelać i z prawdziwego kałasza. Trzema nabojami się wstrzeliwujesz, trzema – do celu. Dla żołnierzy, którzy odbywali tam służbę, było ciekawe kim jesteśmy. Przychodzili, rozmawiali.

Bawiło ich, że zdajemy na „czarny beret”. Oni mieli wszyscy czarne berety. A dla nas to był znak jakości, osiągnięcie, wyróżnienie. Taki odległy prototyp „bordowego beretu” specnazu.

Pokazy prawosławnych klubów militarnych w Grodnie. 2015 r.

„Zdecydowanie to nie był stracony czas”

– A jak odszedłeś z klubu?

– Byłem tam od 2010/2011 gdzieś do 2014. Zdawałem na studia, nie do tego już było… Tak, wcześniej chciałem zostać wojskowym, dostać się do akademii. Nie dostałem się ze względów zdrowotnych. Ale wszystko to było dla mnie bardzo pożyteczne. Jestem wdzięczny trenerom – szczególnie za zajęcia z walki wręcz. Teraz coś potrafię.

Wydaje mi się, że teorię wojskowości wykładano słabo. Akcent był jednak na kazaniach prawosławnych: 40 dni do Wielkanocy, Tydzień Faryzeusza… Te same wykłady co roku. Jako członkowie klubu chodziliśmy też do szkółki niedzielnej, ale potem dałem sobie z tym spokój. Kierownictwo przymykało na to oczy.

Zdobywcy “czarnych beretów” i pamiątkowych kordzików oraz jeden z ich trenerów Dzianis Miszkiel.

– Czyli nie był to stracony czas?

– Zdecydowanie, to nie był stracony czas. Jak ma się 15 lat, to wszystko było ciekawe. Ale teraz, jako człowiek z wyższym wykształceniem nie chciałbym wiązać swojego życia z wojskiem. Nie interesuję się tematyką militarną i bronią. Jest inne życie i są inne priorytety.

– A cała ta wrzawa wokół „prawosławnego Talibanu” i potencjalnych agentów „russkiego mira” na Białorusi oraz inne publikacje na temat waszych klubów? Dotknęło cię to jakoś?

– Materiały w „Naszej Niwie” i w innych wydaniach ukazały się, kiedy już mnie tam nie było. Potem te kluby „zwinięto”, o ile się nie mylę.

Powtórzę jeszcze raz: u nas faktycznie nie było ideologii. Było szkolenie przedpoborowych – z modlitwą przed posiłkiem, czyli z akcentem prawosławnym. Mówię o tym, co widziałem.

– Nie utrzymywałeś potem kontaktów z kolegami i szefami?

Oczywiście, że u kierownictwa pozostały nasze kontakty, ale nikt nas nie potem nie zbierał, nikt potem nie niepokoił. Odszedłeś z klubu – zapomniano o tobie. Czasem zobaczy się któregoś z trenerów na przystanku. Postoi się, pogawędzi… Fajnie jest się zobaczyć.

Wiem, że ojciec Arkadź nie pełni już posługi w cerkwi św. Włodzimierza. Jeden z trenerów miał kłopoty w pracy – służył w milicji. Usunął nawet swoje profile z serwisów społecznościowych.

Ale nie znam szczegółów. Po co mi one? I po co one wam?..

Aleś Kirkiewicz, cez/belsat.eu

Aktualności