Już dziewiąty miesiąc usiłuję znaleźć pracę w swojej wsi. I teraz dokładnie wiem, dlaczego białoruska wieś wymiera.
Tu zostają tylko niepotrzebni – ci, którzy nie przywykli do konkurencji w mieście. Rozumni chłopi realizują się w mieście. Rozumni mieszkańcy miast realizują się za granicą. Władza nie umie wykorzystać swojego głównego potencjału – człowieka. Dlatego wszyscy po cichu wyjeżdżamy, żeby żyć w zgodzie ze swoimi umiejętnościami. Opuszczamy wieś. Opuszczamy Białoruś.
Na mińskim balkonie myślałem, że znalezienie pracy na wsi nie jest skomplikowane. Zarobki są tam małe, ludzi brak, tylko sami emeryci, pracować nikt nie chce. Pomyślałem, przyjadę, a tam będą mnie czekać z chlebem i solą. Miejscowy ludowy zespół w strojach roboczych zaśpiewa zwyczajową piosenkę. Barczysty naczelnik uroczyście uściśnie mi dłoń i powie coś w stylu „Wszystko będzie dobrze, nie zostawimy cię w biedzie, chłopie. Będziesz miał tu jak u Boga za piecem”.
No dobra, chlebem mnie nie witali. Może nawet nie wiedzieli, że przyjadę? Może się wstydzili? Jednak byłem pewien, że ucieszą się, że chcę pracować w szkole. Takie szczęście im spadło na głowę – człowiek ze stolicy przyjechał. Wyedukowany – pełen chęci.
Ale i tu była wtopa. W trzech okolicznych szkołach w Auciukach, Jurewiczach i Biarozie – grono pedagogiczne jest skompletowane co do jednego. Oprócz nauczycieli-emerytów z solidnym marksistowskim przygotowaniem – w szkołach uczą tu spędzani tu młodzi absolwenci szkół wyższych.
Gdy termin ich przymusu pracy się zakończy, młodzi specjaliści wyjeżdżają, a na ich miejsce spędzają nowych. W tej karuzeli nie ma najmniejszej dziurki tak by mógł się w nią wcisnąć człowiek, który wykazuje chęć i ochotę do pracy. Jest to schemat dziwny i nieefektywny: Kto chce – nie może, kto nie che – musi!
Nie byłem gotowy do chodzenia po prośbie za pracą. Na razie robiłem to, co radzili mi tam na „wielkiej ziemi”. Znajomi mówili, że wszędzie potrzebują pracowników socjalnych. Pomyślałem – dlaczego nie. Ludzi lubię, będę słuchać ich opowieści, myć podłogi, chodzić do sklepu – praca jak praca. Jednak i tu – „nie ma wolnych miejsc” w całym rejonie kalinkawickim.
Mówią mi: potrzebna protekcja. By dostać posadę sprzątaczki we wsi trzeba mieć układy. Moja krewniaczka podczas poprzednich wyborów była przewodniczącą miejscowej komisji wyborczej. A dziś proszę jest sprzątaczką – myje podłogi w budynku kołchozu.
We wsi do posady sprzątaczki stoi prawdziwa kolejka. Listonosze, sprzedawczynie z pensją milion dziewięćset (ok. 420 zł) – wczepieni są w swoje posady jak kleszcz w skórę. Wydaje mi się, że po śmierci ich posady zostaną zapisane razem z chatami w testamencie ich synowym.
Praca w kołchozie nie wchodzi w grę – nie mam prawa jazdy ani doświadczenia w obsłudze sprzętu. Biję się w pierś jako humanista.
Ogród – to on pomógł mi przetrwać cały ten czas, gdy poszukiwałem pracy. I jestem jedynym mieszkańcem wsi, który w połowie listopada zbiera świeże pomidory i kabaczki.
Jeśliś nie leń, to nie trzeba kupować mleka i jajek od sąsiadów, tylko mieć swoje. I mówią że na tym można zarobić. Radzono mi, żebym założył pasiekę , zaczął hodować strusie.
Jednak po moich wszystkich rozczarowaniach i tu wyczuwałem podstęp. Może i ktoś gdzieś na tym zarabia, jednak ani w swojej ani w okolicznych wioskach nie ma do kogo pójść i podejrzeć. A może ten mój rejon jest taki, że tu nic nie wychodzi? A może gdzie indziej, jest szczęśliwy kawałek Białorusi, gdzie wszystko idzie lepiej. Na pewno do gospodarzenia na roli pozostała mi długa droga, która na pewno pójdę – jednak na razie przede mną zima.
Kalinkowicze żyją za rosyjskie ruble. Dowolny przechodzień jest wstanie wyrecytować dzisiejszy kurs. Trzech z sześciu moich kuzynów w tej chwili coś buduje pod Moskwą. Za miesiąc – dwa wrócą, przywiozą modnych gadżetów i dysków z rosyjskimi serialami. Przez kolejny sezon będą siedzieć przed swoimi komputerami, grać w „Word of Tanks” i oglądać te seriale. Aż im się skończą pieniądze.
A jak się już skończą, to znów zaniesie ich pod Moskwę czy Piter. Żony nasmażą im kotletów, narobią kompotów. Brat mi powiedział: „Nie chcę jechać. NIE CHCĘ! Ale nie mam wyjścia. Żona zaczyna się burzyć, ze pieniędzy brakuje.” Ja nie mam nie tylko pieniędzy ale też żony. Nikt się nie burzy i jechać nie muszę.
Wujek Wowa z Auciuków mówi, że cała bieda w tym, że w naszym kraju pozwalają pracować emerytom. Tacy pracują, a młodzież siedzi na ławkach. W Auciukach jest trójka takich chłopaków – jak ja w Prudku. Jesteśmy darmozjadami. Nie płacimy podatków, które potem idą na pokazywane w TV wojskowe parady – tę iluzję powszechnego szczęścia.
I tak uparcie szukasz pracy i szukasz a tracisz w ogóle nadzieję. Potem patrzysz w lustro i widzisz – darmozjada. A przecież w Mińsku i po 14 godzin zdarzało mi się pracować. Lubię pracować.
W sąsiednim Bobrujsku mieszka mój dalszy krewny, wujek Wałodzia. Jest wspaniałym rzemieślnikiem który pracuje w drzewie. Takich jak on można na palcach policzyć w całej Europie. W innych warunkach mógłby zostać człowiekiem sukcesu. On jednak nawet nie ma swojego domu. Mieszka u sędziwych rodziców, a zarabia tym, że rąbie sąsiadom drzewo. I on i ja – jesteśmy ludźmi niepotrzebnymi temu krajowi. On z tego powodu zaczął już pić, a ja jeszcze powalczę.
Andruś Horwat, belsat.eu