Ekologiczny bunt na północnym Kaukazie powodem do niepokoju władz w Moskwie


Pożar zakładów z chemikaliami wywołał gwałtowne protesty w Osetii Północnej. To kolejny w Rosji bunt „ekologiczny”, a w dodatku tym razem wybuchł na Kaukazie i tak ogarniętym w ostatnich tygodniach zamieszkami.

Najpierw pojawiła się panika. W zakładach metalurgicznych „Elektrocynk” we Władykaukazie, stolicy Osetii Północnej na rosyjskim północnym Kaukazie, w nocy z 20 na 21 października wybuchł wielki pożar. Paliło się ponad 4 tys. metrów kw. zabudowań fabrycznych. W tym magazyny z toksycznym substancjami, m.in. używanym przy obróbce metali kwasem siarkowym i innymi chemikaliami.

Nad zakładami unosiły się kłęby czarnego, toksycznego dymu, które wiatr szybko rozwiał po mieście położonym w otoczonej wzgórzami niecce i jego dzielnicach mieszkalnych. Ludzie w panice rzucili się do sklepów. Kupować wodę i jednorazowe maseczki chroniące przed dymem.

Stop Elektrocynk! – to najpopularniejsze dziś hasło we Władykaukazie. Źródło: bfm.ru

Na drogach wyjazdowych z Władykaukazu powstały korki, bo część mieszkańców próbowała wyjechać z miasta. Nastrój paniki potęgowały kolportowane w sieciach społecznościowych wieści, że w powietrzu unoszą się trujące związki kwasu siarkowego i rakotwórcze metale ciężkie. Już w niedzielę przed budynki republikańskiej i miejskiej administracji zaczęli wychodzić pierwsi protestujący. Stoją tam cały czas. Choć pożar został już opanowany przez kilkadziesiąt zastępów straży pożarnej (jeden ze strażaków zginął w akcji), to Władykaukaz cały czas jest oburzony. I domaga się zamknięcia trujących od lat zakładów.

Trujące powietrze

Tuż po pożarze w „Elektrocynku” miejscowe władze, a także Ministerstwo Sytuacji Nadzwyczajnych z Moskwy uspokajało, że wprawdzie niektóre normy zanieczyszczenia powietrza są naruszone, ale generalnie nic strasznego się nie dzieje. Jednak “na wszelki wypadek” te same organy nie rekomendowały, aby zbyt długo przebywać na ulicy. Setki mieszkańców zignorowało te ostrzeżenia i postanowiło głośno protestować. Właśnie na ulicy. Trzy tysiące mieszkańców przyszło na pogrzeb 38-letniego strażaka Aleksandra Jermakowa, który zginął w czasie gaszenia pożaru.

Osetyjczycy wyszli na ulice Władykaukazu, by zmusić władze do zamknięcia trujących zakładów. Źródło: bfm.ru

Codziennie protestowało kilkaset osób. W ten sposób na Kaukazie wybuchł pierwszy, duży ekologiczny protest, który szybko przerodził się w manifestację przeciw Władimirowi Putinowi. Mieszkańcy domagali się zamknięcia zakładów metalurgicznych. Swoje żądania kierują do władz uralskiej spółki, do której należą zakłady, ale i do Kremla. Uważają, że zakłady trują miasto od dawna, a toksyczne opary powodują choroby nowotworowe. Do manifestantów wyszedł mer Władykaukazu, Macharbek Chadarcew i… poparł ich.

– Niech zabierają swój „Elektrocynk” na Ural, żadnej korzyści z tych zakładów dla Władykaukazu nie ma, jakie pieniądze zrekompensują śmierć młodych ludzi z powodu raka? – powiedział mer zyskując aplauz manifestantów.

Aplauzu za to nie zyskał Putin. Ponad 13 tys. osób podpisało petycję do prezydenta, by zamknął trującą fabrykę. W czasie manifestacji jeden z protestujących, nagrywany przez dziennikarzy, zwrócił się do Władimira Putina mówiąc, że Osetyjczycy zawsze głosowali na prezydenta i popierali go. Nie zdążył dokończyć czołobitnej formułki, kiedy przerwał mu zza pleców inny manifestant:

– Oprócz mnie! Ja nie głosowałem! – powiedział Wadim Czeldijew, znany osetyjski piosenkarz. – Powiedzmy szczerze, nikt na pana nie głosował i nie będzie głosować!

Tłum wybuchł śmiechem. W ten sposób sytuacyjny protest wywołany lokalną katastrofą ekologiczną przerodził się w szerszy wybuch niezadowolenia. Wciąż lokalny. Ale już dziś Osetyjczycy dołączyli postulaty zamknięcia nie mniej trujących zakładów przetwarzających złom aluminiowy w miejscowości Michajłowskoje.

Eko-bunty

Władze ostrożnie podchodzą do protestów. Z manifestantami solidaryzuje się mer miasta, a moskiewskie władze starają się uspokoić mieszkańców. Nie chcą, by przerodziły się w większy bunt. Tak, jak było to z innymi eko-protestami w Rosji. Mają one długą tradycję. Jeden z większych wybuchł osiem lat temu, kiedy do protestujących przeciw wycince lasu w Chimkach pod Moskwą dołączyli mieszkańcy. Przez duży kompleks leśny w Chimkach budowano autostradę Moskwa-Petersburg. Wówczas protesty były brutalnie stłumione, wobec aktywistów stosowano prowokacje i spreparowano sprawy sądowe i wyroki.

Od wiosny przez podmoskiewskie miejscowości przetoczyła się fala protestów przeciw wysypiskom śmieci. Źródło:nv.ru

Lokalne protesty przeciw trującym zakładom, czy wycince lasów wybuchają w Rosji regularnie. Ale najgłośniejsza była niedawna seria protestów przeciw wysypiskom śmieci. Zaczęło się skargi pewnej mieszkanki podmoskiewskiej Bałaszychy. W czasie dorocznej telekonferencji z Władimirem Putinem rok temu, kobieta poskarżyła się, że ogromne wysypisko śmieci tuż obok osiedli mieszkalnych śmierdzi i truje. Putin, który sam ogłaszał rok 2017 rokiem ekologii, kazał usunąć z Bałaszychy śmietnik. Tyle, że wysypisko przeniesiono do podmoskiewskiego Wołokołamska. I tam właśnie wybuchły protesty. Od początku roku, aż do ostatniego miesiąca w wielu podmoskiewskich miastach mieszkańcy próbowali zmusić władze do likwidacji ogromnych wysypisk odpadów.

Gigantyczna metropolia moskiewska produkuje rocznie 8 mln. ton śmieci. Nie są one utylizowane, lecz zwożone na wielkie wysypiska, często położone właśnie pod Moskwą, koło podstołecznych miast-sypialni. Wokół Moskwy śmieci zrzucane są na 15 dużych wysypisk i niezliczoną liczbę mniejszych, nielegalnych. W 20 tysięcznym Wołokamsku protestować wyszło 7 tys. mieszkańców. Władze najpierw zareagowały ignorując protesty. Potem wysłały policję i aresztowały liderów protestów ekologicznych. W końcu zaczęły pozorować ustępstwa i obiecywać likwidację wysypisk i budowę nowoczesnych spalarni. Najprawdopodobniej podobnie zachowają się we Władykaukazie. Tym bardziej, że muszą uwzględnić specyfikę regionu, gdzie protesty potrafią mieć gwałtowny charakter z często błahych powodów i mogą eskalować.

Kaukaz wrze?

We wrześniu przez centrum niewielkiej miejscowości Kendelen w północnokaukaskiej republice Kabardyno-Bałkarii przejechała czerkieska konnica. Za trzydziestoma jeźdźcami podążał tłum Kabardyjczyków w ich tradycyjnych strojach, czerkieskach. Jechali pod górę Kanżal, by uczcić 310-tą rocznicę bitwy. Kabardyjczycy i Czerkiesi pokonali w niej w 1708r. wielkie wojsko krymskiego chana. Problem w tym, że Kendelen zamieszkują Bałkarzy, tureckojęzyczny lud, który przed trzema wiekami był po stronie przeciwników Kabardyjczyków. Drogę jeźdźcom przegrodził korowód złożony z miejscowych Bałkarów. Doszło do utarczek słownych. Potem przepychanek. A na koniec regularnej walki na pięści, kamienie, kije i butelki.

Pilnująca przemarszu Kabardyńców policja włączyła się do interwencji usiłując rozdzielić walczące strony. Spłoszone konie zaczęły atakować policyjny szpaler. Nie udało się opanować sytuacji. W trybie alarmowym wezwano jednostki specjalne rosyjskiej gwardii. Poleciał gaz łzawiący, rozległy się strzały. Kilka osób zostało poważnie rannych, w tym dwóch policjantów. Wybuchła potężna awantura. Przez dwa tygodnie w Kabardyno-Bałkarii na ulicach było tyle policji, jakby wprowadzono stan wyjątkowy.

Korekta granicy między Czeczenią i Inguszetią wyprowadziła rozwścieczonych Inguszów na ulice. Źródło: vestikavkaza.ru

Nie inaczej stało się w położonej dalej na wschód Inguszetii. Pod koniec września władze Inguszetii i Czeczenii podpisały umową o wymianie terytorium. Jedna republika przekazuje drugiej słabo, albo wcale nie zamieszkałe terytorium na pograniczu. To efekt regulowania dawnych sporów granicznych. Ale Ingusze uważają, że podział jest dla nich niesprawiedliwy i wymuszony przez silnego i wpływowego w Moskwie prezydenta Czeczenii Ramzana Kadyrowa.

Ingusze wyszli na ulice w Magasie, stolicy swojej republiki. Wybuchły zamieszki i znowu do akcji wkroczyła gwardia narodowa i policja. Czasowo wyłączono telefonię komórkową i internet. Oliwy do ognia dolewał Kadyrow. Powiedział, że ci, którzy kwestionują wymianę terytorium nie są mężczyznami, a jeśli mają odwagę, to niech przyjadą do Czeczenii i powiedzą o co im chodzi, ale nie wrócą żywi. To jeszcze bardziej rozwścieczyło Inguszów.

– Władze wpadły w panikę, bały się, że protesty przerodzą się w wojnę ingusko-czeczeńską, dlatego zastosowana była blokada informacyjne i wszelkie środki, by zdławić bunt – mówi Biełsatowi Askar Adżigiriew, aktywista czerkieski. – Na północnym Kaukazie kumulują się problemy i na razie Moskwa i równie autorytarne, co skorumpowane władze potrafią dławić protesty, ale z coraz większym trudem.

Protesty we Władykaukazie, czy Magasie zapewne ucichną, ale pewne granice zostały przekroczone. Rozgoryczeni mieszkańcy po raz pierwszy tak wyraźnie zaczęli oskarżać o swoją niedolę nie tylko lokalne władze, rządzące z nadania Moskwy, ale personalnie Władimira Putina.

Michał Kacewicz/belsat.eu

Aktualności