Rosyjska opozycja demokratyczna ma jedną cechę, która odpycha Ukraińców, a także sprawia, że nie ufają rosyjskim liberałom i nie odróżniają rosyjskich opozycjonistów od ogólnej wrogiej masy Rosjan. Tą cechą jest tolerancja dla ukrainofobii.
Ciężko jest wyobrazić sobie antysemitę lub rasistę w szeregach rosyjskiej opozycji demokratycznej – nie uznano by go za swojego, zostałby okrzyknięty prowokatorem i wrogiem, środowisko odwróciłoby się od niego. Ale ukrainofobów tam nie brakuje, są aktywni i bardzo widoczni.
Były dziennikarz Kommiersanta i były doradca szefa Roskosmosu Iwan Safronow w 2014 roku szydził z tragedii Ukraińców, którzy znaleźli się pod okupacją, wzywał, by z Ukrainy zrobić okręg federalny Rosji. Nie stanęło to jednak na przeszkodzie, by stał się niemal ikoną rosyjskich demokratów, którzy są przekonani, że Safronow, który dobrowolnie poszedł pracować dla szefa Roskosmosu – ksenofoba i imperialisty Dmitrija Rogozina, trafił za kratki z powodu swoich liberalnych przekonań, a nie dlatego, że był kolejną ofiarą bezwzględnej machiny przemocy.
Niekwestionowana ikona rosyjskich sił demokratycznych – Borys Akunin w 2014 roku co prawda nie pochwalał metod okupacji Krymu, ale generalnie nie miał nic przeciwko aneksji. Powiedział nawet, że gdyby to jemu powierzono okupację półwyspu, „przeprowadziłby referendum poprzedzone długimi przygotowaniami i pod ścisłym nadzorem międzynarodowym”. Liberał postanowił zignorować fakt, że to „referendum” odbyło się w warunkach zbrojnego zajęcia półwyspu przez obcą armię, co z pewnością zniweczyłoby zarówno długie przygotowania, jak i najbardziej skrupulatną międzynarodową obserwację, a także – co najważniejsze w tym kontekście – fakt, że ukraińskie ustawodawstwo nie przewiduje przeprowadzania referendów tylko w konkretnych regionach kraju.
Lekceważenie ukraińskiego ustawodawstwa demonstrowały również dziesiątki „demokratycznych” dziennikarzy, którzy latali na wakacje na okupowany Krym, zupełnie nie przejmując się faktem, że tak naprawdę popełniają przestępstwo. Ci sami ludzie opowiadali potem w swoich redakcjach o tym, jak Krym zmienił się od „czasów Chochlandii” (tak Rosjanie pogardliwie nazywają Ukrainę – belsat.eu). Nie widzieli nic złego w używaniu tego obrzydliwego szowinistycznego słowa. – A co jest z tym nie tak? – dziwili się w odpowiedzi na prośbę, by nie używać go. – Mam kuzynkę z Mariupola, która sama mówi o sobie, że jest chochłuszką i to nic złego.
Ukraińcy dla nich powinni pozostać takimi „chochłami” i „chochłuszkami”, którzy nie wyrażają sprzeciwu przeciw niczemu – ani przeciw obraźliwym przezwiskom, ani przeciw stosunkowi jak do kolonii, której „pozwolono pobawić się w niepodległość”. I właśnie – tylko „pobawić się”. Ukraińskiej państwowości poważnie nie traktował nawet intelektualista Borys Akunin. Dlatego też rok 2014 nie podzielił rosyjskiej demokratycznej opinii publicznej na tych, którzy popierali zajęcie części terytorium Ukrainy i tych, którzy się temu sprzeciwiali. Bo o jakim podziale może być mowa, gdy tych drugich jest nieproporcjonalnie mniej.
Jeśli nie na poziomie deklaratywnym, to przynajmniej na poziomie odczuć, demokraci w Rosji nie traktowali Ukrainy dużo lepiej niż ich najgorsi wrogowie z Kremla. Stąd wezwanie sztabu Aleksieja Nawalnego do protestów w krymskim Symferopolu i oświadczenia na antenie opozycyjnego kanału telewizyjnego Dożd o gotowości do pomocy rosyjskim zmobilizowanym wysyłanym do zabijania Ukraińców.
Przez to wszystko Ukraińcom rzeczywiście łatwiej było po prostu zrezygnować z jakichkolwiek prób dotarcia do Rosjan, niż szukać wśród nich tych, którzy szczerze sprzeciwiają się wojnie i okupacji. Poza tym po co ich szukać? Do czego mogliby się przydać? Po rozpoczęciu inwazji na pełną skalę w 2022 roku i zniknięciu niemal wszystkich z nielicznych antywojennych opozycjonistów w więzieniach i na emigracji, kwestie te straciły na znaczeniu dla Ukraińców. Ale dla rosyjskich liberałów, którzy przenieśli się za granicę, nagle stały się bardzo ważne.
Pozbawiona liderów, którzy trafili do więzień lub skompromitowali się współpracą z Kremlem, rozdrobniona i gruntownie przerzedzona rosyjska opozycja szuka nowego punktu zaczepienia: ideologii, która mogłaby zjednoczyć pozostałych przeciwników obecnej władzy i ludzi, którzy są gotowi tę ideologię wcielić w życie. W procesie poszukiwań opozycja próbuje nawiązać też relacje z Ukraińcami. Jest to logiczne działanie, ponieważ Ukraina stanowi obecnie centrum walki ze znienawidzonym przez liberałów kremlowskim reżimem. Kto jeśli nie Ukraina powinien stać się sojusznikiem tych, którzy dążą do obalenia Putina i jego bandy. Ale wszystko psuje rosyjski nawyk patrzenia na Ukraińców z góry.
Liberałowie z Rosji wzywają Ukrainę do połączenia sił, ale, jak powiedziałby don Corleone z „Ojca chrzestnego”, robią to bez szacunku. To znaczy, nie przyznając, że potrzebują Ukrainy znacznie bardziej, niż Ukraina potrzebuje ich. A to dlatego, że rozpoczynając dialog z jednym z rosyjskich „wygnańców”, ukraiński rząd natychmiast podnosi go do rangi przywódców, rozpoznawalność tych osób gwałtownie rośnie, a wraz z tym rośnie też popularność międzynarodowa i finansowanie. Korzyści dla rosyjskich opozycjonistów są więc oczywiste. Bez odpowiedzi pozostaje, jaką korzyść ma z tego Ukraina.
Rosyjscy opozycjoniści nie bez powodu przypominają, że wojny kończą się nie tylko z powodu porażek na froncie, ale także pod presją problemów wewnętrznych. Na przykład Rosja zakończyła walki w ramach I wojny światowej po rewolucji bolszewickiej. Tak więc liberałowie mówią Ukraińcom, że Ukrainie powinno zależeć na wspieraniu tych, którzy teraz w Rosji sprzeciwiają się wojnie, ponieważ są szanse, że protestujący doprowadzą do pokoju. I w tym momencie ujawnia się wiele niespójności.
Po pierwsze, nieliczne protesty, które mają miejsce w Rosji, nie są organizowane w celu zakończenia wojny. Ich uczestnicy – a raczej uczestniczki, bo protesty te organizują głównie żony i matki rosyjskich wojskowych – dobitnie podkreślają, że wcale nie są przeciwko wojnie, tylko przeciwko temu, by ich bliscy pozostawali na froncie i dlatego domagają się zastąpienia ich nowymi zmobilizowanymi lub żołnierzami zawodowymi. I zupełnie niezrozumiałe jest, dlaczego ukraińskie władze miałyby wspierać tych, którzy proponują zastąpienie zmęczonych i wykończonych morderców i szabrowników nowymi, pełnymi sił.
Po drugie, nawet jeśli wyobrazimy sobie, że protestujący faktycznie sprzeciwiają się wojnie, ale starają się to ukryć dla własnego bezpieczeństwa, to na jaką konkretnie pomoc ze strony Ukrainy liczą? Mają już swoje kanały w Telegramie, mają też tablice i flamastry, więc mogą piać sobie wezwania do wymiany nieprofesjonalnych zbrodniarzy wojennych na profesjonalnych. W ich stale deklarowanym dążeniu do utrzymania protestu w ramach obowiązującego rosyjskiego ustawodawstwa, to już jest więcej niż potrzeba.
Po trzecie, wcale nie jest jasne, czy zorganizowana opozycja ma w ogóle jakikolwiek udział we wszystkich tych protestach i pikietach. A jeśli opozycja nie jest nawet w stanie wziąć udziału w takim „bezzębnym” proteście „przeciwko mobilizacji, ale za wojną”, to po co z nią współpracować?
Na Ukrainie funkcjonuje dość trafne określenie „dobrzy Rosjanie”, które opisuje Rosjan, którzy nie popierają kremlowskich ludojadów, ale jednocześnie nie oduczyli się postrzegać sąsiednich narodów jako młodszych braci. I właśnie z pozycji takich „dobrych Rosjan” rosyjska opozycja przywykła rozmawiać z Ukraińcami. Tak się do tego przyzwyczaiła, że nawet nie zauważyła, jak zmieniły się czasy i okoliczności. Ukraina już nie potrzebuje i nie jest zainteresowana Rosjanami – ani złymi, ani dobrymi, ani w ogóle żadnymi.
Juryj Macarskyj, ukraiński dziennikarz i żołnierz dla vot-tak.tv, ksz/belsat.eu