Serce Puszczy Białowieskiej znów otworzyło się dla turystów. Po ponad dwóch latach pandemii i kryzysu migracyjnego, od 1 lipca znów można względnie swobodnie poruszać się po pograniczu z Białorusią. Dziennikarz Biełsatu sprawdził, jak teraz wygląda Białowieża i co mówią jej mieszkańcy.
Już w drodze na Podlasie widać, że sytuacja w regionie się zmienia. Podczas gdy jesienią drogą S8 na wschód jechały transporty z wojskiem, teraz w przeciwnym kierunku jadą wojskowe ciężarówki załadowane charakterystycznymi kontenerami-stróżówkami. Przez ostatnie miesiące korzystali z nich żołnierze pilnujący granicy, a teraz, po budowie zapory na granicy z Białorusią, są już niepotrzebne.
Do Białowieży wjeżdżam od strony Narewki. Na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło – drewniane domki są jak zawsze zadbane, ogródki uporządkowane. Dopiero, gdy człowiek zatrzyma się na dłużej przy ulicy, zobaczy różnicę. Zamiast samochodów z całej Polski, co jakiś czas po asfalcie przetaczają się powoli wojskowe ciężarówki, a po pustych chodnikach chodzą – zawsze parami – żołnierze. Na przyjezdnego z aparatem patrzą przy tym niechętnie.
Po raz ostatni w Białowieży byłem w lutym 2020 roku, by wziąć udział w Wilczej Nocy organizowanej przez puszczańskich naukowców po obu stronach granicy. Był to ostatni spokojny miesiąc na polsko-białoruskim pograniczu. Wkrótce potem w Europie zaczęła się pandemia, po niej białoruska rewolucja, kryzys migracyjny i ostatecznie inwazja Rosji na Ukrainę, w której Polska i Białoruś wspierają przeciwne strony konfliktu.
Dla Białowieży – turystycznego serca Puszczy Białowieskiej – były to dwa stracone lata. Jak mówi mi właściciel jednego z gospodarstw agroturystycznych, dzięki rządowym zapomogom miejscowi przedsiębiorcy nie upadli, ale był to dla nich trudny okres. Nie mają też pewności, że po długiej przerwie goście do nich wrócą – ci, którzy planowali wakacje już zimą, mogli zrezygnować z wyboru regionu, w którym rozgrywał się wtedy kryzys migracyjny.
– Początek sezonu już tak nie cieszy. Nauczyłem się, że w każdym momencie mogą nas zamknąć i nie będziemy wiedzieli, na jak długo – mówi gospodarz.
Przyznaje, że brak turystów nie oznaczał braku ruchu w interesie – podczas 10 miesięcy kryzysu migracyjnego w niektórych hotelach, pensjonatach i internacie szkoły średniej stacjonowało wojsko.
– Początkowo ludzie przyjmowali żołnierzy także do domów, ale szybko z tego zrezygnowali. To trudne towarzystwo – przyznaje żona gospodarza.
W agroturystyce, do której zajrzałem, co jakiś czas nocowali kierowcy wożący wojsko i brygady budowlane.
– Pieniądze z tego były niewielkie, ale człowiek przynajmniej nie zdziczał. Nie zapomniał, jak się obsługuje gości – mówi właściciel.
Pytam o “mur” – stalową zaporę, której postawienie miało zakończyć kryzys migracyjny i umożliwić powrót regionu do normalności. Mój rozmówca podkreśla, że nie chce mówić o polityce, a mur go nie interesuje.
– Dla mnie mogłoby go nie być. Ale z drugiej strony dobrze, że jest, bo może wreszcie wszystko będzie po staremu. Tylko dla zwierząt, dla ich migracji to tragedia – dodaje.
Żeby zobaczyć, jak wygląda Puszcza po dwóch latach bez turystów, wsiadam na rower i ruszam w stronę przejścia granicznego Białowieża – Pierierow. Pierwszą zmianę zauważam na przejeździe kolejowym w Grudkach – torowisko całkowicie zarosło. Przed pandemią poruszały się nim drezyny turystyczne kursujące spod stacji Białowieża Towarowa do Punktu Mocy.
Na wyjeździe z Białowieży ani w lesie nie ma już żadnych posterunków. Są za to ślady po nich – jeszcze nie sprzątnięte deski i kopce ziemi. W Grudkach, przy kapliczce składającej się z katolickiego i prawosławnego krzyża, mija mnie za to wojskowy Honker. Jedzie ku granicy Drogą Kamieniecką. Brukowany szlak do Kamieńca Litewskiego po białoruskiej stronie przypomina o tym, że przed 1945 rokiem Puszcza Białowieska była całością.
Za Grudkami na asfaltówce do przejścia granicznego nie mija mnie już nikt. Zwyczajnie w sezonie byliby tu jadący na Białoruś rowerzyści i autokary dowożące tam pieszych turystów. Po dojechaniu na miejsce okazuje się, że przejście jest nadal zamknięte – nie można nawet zbliżyć się do niego na mniej niż przepisowe 200 metrów.
Poruszając się wciąż szlakami rowerowymi dojeżdżam do Ośrodka Edukacji Leśnej Jagiellońskie. Pracujące w nim leśniczki przyjmują mnie gościnnie – jestem jedynym turystą w obiekcie, który może gościć tłumy.
Przyznają, że przez ostatnie miesiące w Jagiellońskiem bywało pusto – za to ośrodek mógł się skupić na współpracy ze społecznością lokalną, głównie szkołami. “Powrót do gry” planowany jest jednak z pompą.
– Niech pan koniecznie przyjedzie 16 lipca. Będą wtedy warsztaty zielarstwa prowadzone przez Natalię Szymańską. To bardzo znana zielarka i już kończą się miejsca – zaprasza mnie jedna z pracownic Jagiellońskiego.
Ceglane budynki ośrodka były kiedyś strażnicą Wojsk Ochrony Pogranicza – stoją niecałe 300 metrów od granicy z Białorusią. Leśniczki mówią, że w szczycie kryzysu migracyjnego nie czuły się tu bezpiecznie – zwłaszcza, że raz grupa migrantów usiłowała wejść w nocy do jednego z budynków, ale została zatrzymana przez patrol SG.
Moje rozmówczynie przyznają, że obecność wojska daje im poczucie bezpieczeństwa. Wymarznięci podczas patroli żołnierze byli też w ośrodku częstymi gośćmi.
– Przychodzili, bo u nas sucho i ciepło, a w lesie mokro, zimno i strach. Nie wiadomo, czy ktoś nie czai się za krzakiem, czy nie zaatakuje. Migranci bardzo często byli agresywni. A broń w ręku nic nie daje, bo wojsko nie może jej przecież użyć przeciwko cywilom – tłumaczy jedna z leśniczek.
Szkoda jej jednak także migrantów, którzy nie byli świadomi, w jak ciężką drogę się udają.
– Puszcza Białowieska to bezdroża i bagna. Łatwo w niej zabłądzić, można się wychłodzić. Nasi żołnierze musieli ratować migrantów, wzywali do nich karetki.
Z relacji moich rozmówczyń wynika, że wiosną, gdy sytuacja na granicy się względnie uspokoiła, nad Białowieżą zawisł nowy strach.
– 24 lutego, gdy Rosja napadła na Ukrainę, myślałyśmy, że zaraz będzie też po nas. Gdyby z Białorusi ruszyły czołgi, nawet byśmy nie zdążyły tego zauważyć – mówi jedna z leśniczek.
Przyznaje jednak, że mieszkańcy wsi przywykli już do wojny na Ukrainie i nie patrzą w stronę granicy ze strachem.
– Dobrze, że mieliśmy tu wojsko, ale chciałabym, żeby już odjechało. Wolę Białowieżę z turystami niż z żołnierzami – dodaje na pożegnanie.
Samego muru z Białowieży nie widać, choć czuć jego obecność. Najbliżej zobaczyć go można ze ścieżki krajobrazowej w Rezerwacie Wysokie Bagno. Tutaj z mostka widać stalowe ogrodzenie przecinające torfowisko w dolinie Narewki.
Tu też spotykam pierwszych turystów – rowerzystów. Pytam, czy przyjechali zobaczyć zaporę.
– W ogóle przyjechaliśmy zobaczyć, jak Podlasie się przez to wszystko zmieniło. Ten mur, kryzys, odgrażający się Łukaszenka na pewno część ludzi odstraszy. Ale też ściągnie innych, którzy wcześniej nie słyszeli o Białowieży. W tamtym roku wsie na krańcu świata pojawiały się na pierwszych stronach gazet i ludzie teraz będą chcieli je zobaczyć – mówi mi jeden z turystów.
Do wsi wracam od strony stacji Białowieża Towarowa. Droga prowadząca od rezerwatu i granicy jest całkowicie rozjeżdżona ciężkim sprzętem. Na skraju lasu spotykam pierwszy “leśny” patrol – policjantów ukrytych za krzakami w busie z włączonymi światłami i silnikiem.
Mijam bocznicę, a przy niej pomnik z napisami polskimi i cerkiewnosłowiańskimi oraz tablicę informacyjną. Wyjaśnia ona dlaczego mieszkańcy Białowieży, choć często prawosławni, tak obawiają się zagrożenia ze wschodu. W latach 1940-1944 z Puszczy Białowieskiej na Syberię deportowano kilka tysięcy osób – w dużej części leśników i ich rodziny.
Stacja kolejowa, z której NKWD wysyłało ich na wschód to dziś znana restauracja Carska. Wbrew imperialno-rosyjskiej nazwie, nad wejściem do lokalu powieszono w geście solidarności flagę Ukrainy.
Swój “zwiad” kończę przejazdem ulicą Stoczek – główną arterią Białowieży. Zaczyna się ona przy wspomnianym wcześniej pomniku i ciągnie aż do Dyrekcji Białowieskiego Parku Narodowego przy dawnym dworku gubernatora grodzieńskiego. Po drodze mijam kościół, a przed nim baner zapewniający, że parafianie stoją murem za polskim mundurem.
Kilkaset metrów dalej wisi inny baner – protestujący przeciwko murowi. Ulica kończy się przed cerkwią – tam żadnych banerów o murach już nie ma.
Jest za to dużo mundurowych – mijają mnie kolejno radiowóz policji, terenówka straży granicznej i wojskowy Jelcz. Pojazdy jadą do lub z bazy wojskowej, w którą zamieniono parking przed parkiem pałacowym. Później od miejscowych dowiaduję się, że z powodu tego obozowiska w tym roku nie odbyła się w Białowieży Noc Kupały, o co szczególne pretensje do władz miał wójt – impreza była bowiem tradycyjnym rozpoczęciem sezonu letniego.
Przed opuszczeniem wsi rozmawiam jeszcze z klientem miejscowego supermarketu, na którego parkingu stoi wojskowy Honker.
– Dobrze, że wojsko było, ale teraz byłoby dobrze, żeby sobie pojechało. Na mur już nic nie poradzimy. Niech będzie, to może chociaż ten rok spokojny będzie. Może turyści tu wreszcie wrócą i będziemy żyć, jak dawniej.
Piotr Jaworski, belsat.eu