Tył walczy! Droga przez napadnięty kraj REPORTAŻ


Korespondenci Biełsatu wybrali się w drogę odwrotną od tej, którą podążają setki tysięcy Ukraińców uciekających przed wojną. Zobaczyli ludzi walczących z rosyjską agresją dzięki olbrzymiej mobilizacji i samoorganizacji.

“Rosyjski okręcie wojenny, idź na ch…”. Zachodnia Ukraina “wita” wroga.
Zdj. Krzysztof Powideł/ Belsat.eu

Zaraz za Medyką zaczyna się „kraj napadnięty”. Wojna jest niby kilkaset kilometrów stąd, ale na okolicznych drogach pojawiają się pierwsze billboardy lub odręczne plakaty, kierowane są w stronę dalekiego agresora. Jest i „Putin ch…ło”, Jest też „Russkij korabl idi na ch…”, „Ruski okupancie, witamy w piekle”, „Rosyjskie matki – nie wysyłajcie synów na wojnę, bo wrócą w worku”. We Lwowie chyba dla ostatnich zabłąkanych turystów, w oknach jednej z kamienic w centrum miasta – eleganckie tablice świetlne z dosadnym „Putin Fuck Off”.

Pojawia się tez coś, co chyba jest jednym za charakterystycznych elementów tej wojny – a więc pospolite ruszenie nazywane Obroną Terytorialną lub po prostu Samoobroną. Tylko, że na Lwowszczyźnie ma to charakter bardziej rytuału, bo Rosjan tu ani widu, ani słychu. Na drogach do poszczególnych wsi stoją barykady. Od prostych – złożonych z paru worków z piaskiem czy stosu drew do palenia i jednej flagi, poprzez ten sam zestaw uzupełniony starym dymiącym „wahonczykiem” – pamiętającym sowieckie czasy barakowozem. Są też wersje bardziej rozbudowane – są flagi, (w tym niecieszące się Polsce uznaniem czerwono-czarne flagi UPA) i złote tryzuby na kijach. Widać, że jak wróg daleko, bo cała energii idzie w estetykę. Te najbardziej okazałe jednak pojawiają się tylko między granicą a Lwowem.

Posterunek obrony terytorialnej, na którym kontrolowane są przejeżdżające samochody.
Zdj. Krzysztof Powideł/ Belsat.eu

Tył walczy!

Stolica zachodniej Ukrainy jest zatłoczona uchodźcami z innych regionów, których łatwo odróżnić po ciągnionych walizach i języku rosyjskim. Uciekli wszak ze wschodu kraju. Nikt na to nie zwraca uwagi, no, chyba że jest dziennikarzem, który rozkłada kamerę i mówi do niej w języku okupanta. A akurat było to naszym udziałem, jako że nadawaliśmy łączenia bezpośrednie dla białoruskiego i rosyjskiego audytorium. Przypadkowy przechodzień, który to usłyszał, bez wahania zażyczył sobie okazania dokumentów. Z relacji paru innych dziennikarzy wynika, że jest to dość nagminne. A i obcokrajowiec na pytanie „jak dojść?” często może usłyszeć – „takie czasy, że nie wiem”. Ukraińskie władze ostrzegają przed udzielaniem informacji obcym.

We Lwowie apele do okupanta, pisane są też po angielsku.
Zdj. Jakub Biernat/ Belsat.eu

Jednak nie ma co kłaść nacisku na odległość od frontu. Za zwycięstwo odpowiada przecież tył. I tu ogromną rolę biorą na siebie organizacje społeczne, które powstały jeszcze po rozpoczęciu wojny w 2014 r. gdy pozostawiona przez Wiktora Janukowycza armia była obrazem nędzy i rozpaczy. A ciężar obrony przed pierwszą rosyjską agresją w Donbasie wzięły na siebie ochotnicze formacje Gwardii Narodowej, które wymaszerowały praktycznie z Majdanu.

Wtedy armia nosiła na grzbiecie co popadło, byleby ciepłe. Teraz żołnierze spotykani na ulicach mają eleganckie jasnozielone mundury w „cyfrowym kamuflażu”. Za to samoobrona przychodzi na wartę dalej w czym popadnie. Jest mundur, to dobrze. Nie ma, to może być roboczy waciak, kurtka ortalionowa. Wszyscy noszą na ramieniu żółte opaski. To znak rozpoznawczy ukraińskich bojowników. I znów na froncie ma praktyczny wymiar, dzięki któremu nie mylisz swojego z wrogiem. Tu, na zachodzie to symbol oporu, by pokazać, że i w tyle walczy cały naród.

Nasze siatki jadą do Kijowa!

Najpierw Lwów. Z budynku biblioteki na rynku dobiegają na zmianę okrzyki: ”Sława Ukrainie”, hymn i pieśni – na ucho jakby Strzelców Siczowych. Trafiamy do centrum wolontariatu zajmującego się wyrobem siatek maskujących dla armii. Pełno w nim i młodych i starszych. Oprowadza lwowska pisarka Anastasija Nikulina, która długo naradza się, czy może przed kamerą odpowiadać na pytania zadawane po rosyjsku (który świetnie zna). Nie chce rozmawiać w języku najeźdźcy. Woli już po angielsku.

Praca wre: jedni rwą materiał w maskujących odcieniach. Inni na rozpięte na ramach siatkach zawiązują supełek po supełku. Otuchy dodaje śpiew. Wodzirejką jest pani Lubow, a członkinie chóru to m.in. studentki miejscowego konserwatorium. Jest więc perfekcyjny i polifoniczny. Śpiewaczki zmieniają nawet treść starej piosenki wojskowej “Chlopcy idemo”, dośpiewując, że ich “siatki jadą już do Kijowa”.

“Nie rozmawiaj mową okupanta. Przechodź na ukraiński”. Woluntariusze we Lwowie przypominają.
Zdj. Krzysztof Powideł/ Belsat.eu

Już w Tarnopolu trafiamy do magazynu Samoobrony – oprowadza nas po nim pan Jurko z miejscowego Caritasu. Magazyn funkcjonuje przy miejscowym supermarkecie budowlanym, przekazany na potrzeby woluntariuszy przez lokalnych biznesmenów. W środku rojno jak w ulu. Jedni przywożą dary ciężarówkami, matka z córką przynoszą skromnie kilka latarek czołówek „dla armii”. Jest tu wszystko, co może pozwolić przetrwać żołnierzowi albo czasem osłodzić jego los. Od śpiworów po wielkie słoje z peklowaną słoniną (narodowy przysmak).

Tarnopol: Drzwi do magazynu z pomocą dla armii się zamykają. Pomoc dostarczana hurtowo i detalicznie.
Zdj. Jakub Biernat/ Belsat.eu

Wolontariuszka Krystyna była w przeszłym życiu prawniczką, jednak po wybuchu pierwszej wojny zaczęła coraz bardziej poświęcać się pomocy armii. Jak twierdzi, ogromny magazyn udało się zapełnić w parę dni. Tak jakby całą społeczna energia czekała na moment ostatecznego zderzenia sił dobra i zła. „Nie mogę siedzieć z założonymi rękami”, „Pomagam, jak mogę, gdy nasi chłopcy walczą” – to najczęstsza odpowiedź. Prawie wszyscy pracujący w magazynie noszą na ramieniu żółte opaski podkreślające, że pracują „dla peremohy” (zwycięstwa).

Ukraiński żołnierz musi mieć ciepło i pełny żołądek. O to dbają wolontariusze w Tarnopolu.
Zdj. Jakub Biernat/ Belsat.eu

Jednak my ruszamy dalej zana północny wschód – do samego Kijowa. I narasta w nas lekki na razie lęk, że znacznie większy sznur samochodów zmierza dokładnie w odwrotną stronę. Drogę tamują kolejne posterunki zwane błokpostami. Mijamy liczne opustoszałe stacje benzynowe. Na działających za to można zatankować tylko po 20 litrów. Jest to trochę wielka wojenna ucieczka, jednak dość płynna – jadą autobusy, samochody osobowe oznaczone kartkami „dity” (dzieci).

Do Kijowa naokoło

Do Kijowa nie da się dotrzeć od zachodu zwykłą trasą przez Żytomierz, bo ukraińska armia zburzyła jeden z mostów, by zapobiec oskrzydleniu Kijowa. Do tego trwają tam walki i trasa jest ostrzeliwana.

Trzeba więc wybrać drogę od południa przez Chmielnicki, Winnicę i Białą Cerkiew. Za Winnicą wjeżdżamy na boczną drogę, a te na Ukrainie są w fatalnym stanie. Szybko asfalt zastępuje przedpotopowa kostka brukowa, a i to dobre, że coś jest. Błokposty tracą swój rytualny charakter. Cywilów z samoobrony zastępują wyekwipowani wojskowi, pojawiają się pierwsze transportery opancerzone zwane BTRami. Co gorsza, zapada ciemność – co zwiększa nerwowość i nas, i wojskowych. Na szczęście zostaliśmy dokładnie poinstruowani, jak należy podjeżdżać do posterunku.

Posterunek ukraińskiej armii. W ciągu kilku dni drogi na Ukrainie pokryły się siecią fortyfikacji.
Zdj. Krzysztof Powideł/ Belsat.eu

Po pierwsze należy zapomnieć o pasach bezpieczeństwa. A nuż wojskowi zażądają wyjścia z pojazdu (w skrajnych przypadkach bywa, że rzucają „mordą w ziemię”). Manipulowanie przy zapince pasa mogłoby zostać zinterpretowane jako sięganie za broń. Wszyscy boją się dywersantów i to nie jest wojenna paranoja. Rosjanie zaczęli swój atak właśnie od wysłania nawet do centrum Kijowa tzw. DRG (grup dywersyjno-zwiadowczych). Były one przerzucane na tyły nawet na helikopterach i podobno przebierane w mundury ukraińskiej armii. Pojawiły się też plotki, że jedna z takich podszywała się wręcz pod dziennikarzy z Polski.

Na niektórych posterunkach wywieszane są instrukcje, jak się należy zachować. Na wielu nie i dlatego tym bardziej trzeba uważać, by strażnicy nie wzięli cię za dywersanta.
Zdj. Krzysztof Powideł/ Belsat.eu

Procedura przyjazdu na posterunek to: wyłączenie świateł, by nie oślepiać wojskowych, zapalenie lampki w samochodzie i pokazanie rąk. Na szczęście napisy “prasa” w trzech językach, którymi oblepiony jest samochód, w połączeniu z legitymacjami dziennikarskimi szybko rozładowują atmosferę. Wojskowi wrzucają na swoje wewnętrzne kanały fotografie naszych paszportów z informacją, by puszczać wolno.

Uzbrojeni, nerwowi i niebezpieczni

No właśnie w przyfrontowej strefie niepokój wywołuje groźba spotkania rosyjskiej armii, ale tysięcy uzbrojonych i naelektryzowanych Ukraińców. I pół biedy, jeżeli ma się do czynienia z profesjonalnymi wojskowymi. Podobnie albo i bardziej naelektryzowanie jest pospolite ruszenie, a ich sztucery i dwururki mogą być dla nas tak samo śmiercionośne, jak automaty Kałasznikowa.

Do obrony czynnie włączyli się miejscowi myśliwi, którzy stanowią siłę bojową ukraińskiej Samoobrony.
Zdj. Krzysztof Powideł/ Belsat.eu

Powoli przebijamy egipskie ciemności, bo wsie i drogi są zaciemnione i po kilkunastu godzinach wykończeni docieramy do Białej Cerkwi. Wcale niemałego miasta, znanego z wojny polsko-kozackiej, w którym Chmielnicki podpisał z wysłannikami Jana Kazimierza krótkotrwałą ugodę.

Wojenna cisza

Wojna kojarzy się standardowo z bombardowaniami, alarmami bombowymi, bitwami pancernymi, atakami piechoty, ale też z tłumami uciekinierów, słowem z ruchem, szumem, chaosem, niezdrowym podnieceniem. Tymczasem Biała Cerkiew pokazuje inne paradoksalne oblicze wojny. A raczej oczekiwania na nią. Po zmroku miasto zamienia się w ciemną, wyludnioną betonową pustynię. Nie pali się żadna z lamp, w co setnym oknie widać nikłe światełko.

I do tego ta absolutna cisza. Znikąd nie dobiega nawet najlżejszy szmer. Odruchowo zaczynasz mówić szeptem, jakby bojąc się, że, ci, którzy nie powinni, mogliby cię dosłyszeć. Nie szczekają nawet psy, zdezorientowane widać niecodzienną sytuacją.

Wywiad
“Będziemy bić się do końca, ale prosimy o pomoc!”. Rozmowa z wolontariuszką z Ukrainy
2022.03.05 16:04

„Zaharabnyky” – okupanci jak mówią Ukraińcy, nie weszli do miasta, ale spadło na nie już kilka rakiet. Na miejscową bazę wojskową. A po naszym wyjeździe spadną kolejne, które zniszczyły kilkanaście domów mieszkalnych. A i tak jest to jedyna bezpieczna droga do i z ukraińskiej stolicy oraz strategiczny punkt, którego zajęcie oznaczałoby odcięcie miasta. Jest się czego bać. Kijów może być w każdej chwili otoczony. Biała Cerkiew już stała się kluczowy elementem dla przetrwania stolicy.

Tekst: Jakub Biernat. Współpraca i zdjęcia: Krzysztof Powideł/ belsat.eu

Aktualności