Białoruski parlament od środka: jednomyślność przy dźwiękach „Dla Elizy” FOTO


Korespondentka Biełsatu odwiedziła „świątynię białoruskiej demokracji”. Niestety z przyczyn formalnych nie została wpuszczona na sale obrad, ale i tak opisała swoje wrażenia.

Siedziba Zgromadzenia Narodowego Republiki Białoruś składającego się z Izby Reprezentantów i izby wyższej – Rady Republiki znajduje się w potężnym „Domu Rządu” przedwojennym modernistycznym budynku wybudowanym w latach 30 XX. w. na ówczesnym pl. Lenina, który obecnie nosi nazwę pl. Niezależności.

Czym jest białoruski parlament  dla Białorusinów – symbolem władzy, czy po prostu budynkiem w centrum miasta? Dla mnie jest miejscem, gdzie niegdyś rzeczywiście decydowały się losy kraju. W końcu tu w 1990 r. proklamowano niepodległość Białorusi. Udało  mi się spędzić w siedzibie białoruskiej władzy ustawodawczej całe dwie godziny. I tych, którzy spodziewali się jakiś fajerwerków muszę rozczarować – białoruski parlament nie robi wielkiego wrażenia.

By dostać się do wnętrza budynku trzeba najpierw odwiedzić biuro przepustek mieszczące się w sąsiednim budynku. Zajmuje to na szczęście tylko parę chwil. Po spisaniu danych z paszportu przepustkę wysłano na portiernię i drzwi do parlamentu stanęły otworem.

Zwyczajny śmiertelnik nie może nawet podejść zbyt blisko budynku, bo zaraz zainteresuje się nim ochrona. Może co najwyżej postać pod ogromną figurą Lenina, który pełni rolę pogranicznika pomiędzy światem zwykłych zjadaczy chleba i światem deputowanych.

Gdy miniesz już pomnik wodza rewolucji, wtedy czujesz dopiero ogrom sowieckiego budynku, który dosłownie zwala się na głowę. Tym bardziej przed wejściem znajduje się sterylna i pusta przestrzeń, w której czujesz się jak robaczek.

W środku monumentalność budynku nie znika. Wszędzie marmury i wysokie sufity. Nad portiernią ogromny napis „Zgromadzenie Narodowe Republiki Białoruś” informuje gdzie się znalazłeś. Głównym elementem portierni jest strażnik – ubrany w mundur z pagonami porucznika. Oficer jak główny klucznik decyduje, kto może, a kto nie je przekroczyć. Procedura wpuszczenia do parlamentu zresztą przypomina procedurę sprawdzania na lotnisku.

Na miejscu okazuje się, że dziennikarz nieposiadający stałej akredytacji nie może dostać się do sali posiedzeń – Sali Owalnej. Może za to pracować w centrum prasowym – zamkniętym pomieszczeniu, w którym prowadzona jest jedynie transmisja audio posiedzenia.

Na sali posiedzeń  nie zainstalowano kamer. Biełteleradiokompania prowadzi transmisje TV posiedzeń jedynie w przypadkach, gdy na sali pojawi się prezydent Białorusi.

Podobno są projekty, by ją wprowadzić na stałe – jednak na to brakuje pieniędzy. Jednak być może nie ma sensu. Wielu Białorusinów pamięta, że w latach 90 posiedzenia parlamentu były emocjonujące. Teraz jest zupełnie inaczej. Obecnie białoruscy deputowani  są „o wiele bardziej skromni” – powiedziano mi.

Początek posiedzenia zaczyna się jak w teatrze – dzwonkiem. Zresztą wszystko przypomina teatr. Dzwonek, wielki hall jak foyer i deputowani zmierzający do swoich miejsc. Miejsca zajęte – przewodniczący ogłasza początek posiedzenia.

W czasie, gdy deputowani zajmują się rozwiązaniem kolejnych kwestii proceduralnych rozglądam się po hallu. Pod nogami stary, ale jeszcze w dobrym stanie parkiet, po którym chodzili legendarni deputowani XII kadencji. Po tym parkiecie biegli też zamaskowani funkcjonariusze specnazu, którzy brali udział w rozbiciu strajku deputowanych w przededniu referendum w 1996 r., które dało Łukaszence absolutną  władzę.

Wspominam jak deputowany XII kadencji opowiadał mi, o tym jak za zamkniętymi drzwiami sali posiedzeń jego kolega Aleh Trusau usłyszał komendę „przygotować się”, stukanie ciężkich butów o podłogę i łoskot broni. Opozycyjni deputowani wtedy odruchowo chwycili się za krzesła, by trudniej było ich wyprowadzić  z sali. Nie pomogło.

Moje wspomnienia przerywa fragment utworu Beethovena „Dla Elizy”, które nagle rozlega się z głośników. W białoruskim parlamencie wszystkie głosowania dziwnym trafem odbywają się przy taktach tego klasycznego utworu. Rezultat głosowania – niemal zawsze jednogłośny.

Rozglądam się dalej. Po obydwu stronach korytarza stoją gabloty, w których wystawione są sowieckie czerwone sztandary. Obok dyplomy honorowe jeszcze z czasów ZSRR  np. za „Osiągnięcie najlepszych wyników w Wszechzwiązkowym  Socjalistycznym Konkursie Zimowania Bydła, Zwiększania Produkcji i Zakupów Artykułów Hodowli w Sezonie Zimowym 1984/85”. Zapewne sowieckie flagi i takie dyplomy mają zachęcać deputowanych do jeszcze większego wysiłku.

Znowu moje rozmyślania przerywa „Für Elsie” i znowu wynik głosowania jest jednogłośny. I nawet bez zdolności jasnowidzenia można przewidzieć, że każdy kolejne głosowanie zakończy się tak samo.

Przy wejściu do Sali Owalnej umieszczono tablicę poświęconą deputowanym Rady Najwyższej BSRR, którzy zginęli w czasie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Prawie 50 lat po jej zakończeniu w tym samym budynku większość deputowanych zagłosowało za opuszczeniem Związku Radzieckiego przez Białoruś. 27 lipca 1990 r. deputowaniu uchwalili tu Deklarację Suwerenności Państwowej, a 25 sierpnia 1991 r. deputowani tego słynnej XII kadencji nadali jej konstytucyjny status. W tym miejscu zaczęła się historia niepodległej Białorusi.

Właśnie tu w Sali Owalnej pod biało-czerwono-białym sztandarem  składał przysięgę po białorusku Aleksandr Łukaszenka. A propos – w ciągu mojej bytności w parlamencie tylko jeden deputowany w swoim wystąpieniu użył białoruskiego.

I znów Beethoven i znów absolutna większość głosowała „za”. Przewodniczący ogłasza przerwę – deputowani wychodzą. Nareszcie choć jednym okiem mogę zobaczyć wnętrze sali posiedzeń. Żyrandol ma kształt gwiazdy, krzesła pokryte są czerwony materiałem, a na ścianie wisi herb, który pojawił się tu po referendum w 1995 r.

Znowu dzwonki wzywające na posiedzenie. Wychodzę z parlamentu z myślą, że już nigdy tu mogę nie trafić i dlatego pośpiesznie staram się zapamiętać swoje wrażenia. Przechodząc obok siedziby Centralnej Komisji Wyborczej wspominam jak jej przewodnicząca Lidzija Jarmoszyna powiedziała kiedyś, że wybory do parlamentu kosztują 10 mln. dol. Jeśli przeliczyć  okazuje się, że sam „wybór” jednego z 110 deputowanych kosztuje 90 tys. Tego dnia podczas wszystkich głosowań deputowani  byli właściwie jednomyślni. Taki zgrany zespół udało się stworzyć za te 10 mln. dol.

ZM/JB www.belsat.eu/pl/

Aktualności