„Ludzie mdleją w kolejce do chemioterapii”. Jak w okupowanym Mariupolu (nie) leczy się chorych na raka


W okupowanym Mariupolu chorzy na raka czekają godzinami w kolejce na chemioterapię w pomieszczeniach, w których nie ma nawet miejsca, by usiąść. Jedyny szpital onkologiczny został zniszczony i zastąpiony małym oddziałem, który przyciąga chorych ze wszystkich okolicznych miejscowości. Niektórym udało się z pomocą wolontariuszy wyjechać na leczenie do Rosji lub do Europy, ale wielu mieszkańców okupowanego miasta umiera w domu, nie otrzymując żadnej opieki medycznej. Sytuację, w jakiej znaleźli się ciężko chorzy zrelacjonowała reporterka naszego rosyjskojęzycznego portalu Vot Tak.

Mariupol jest obecnie miastem kolejek. Ludzie stoją w kolejkach po rosyjskie paszporty, po prowiant, do bankomatów, do lekarzy. Jak mówią miejscowi pracownicy socjalni i wolontariusze – o zrobieniu dokładnego rezonansu magnetycznego lub jakichkolwiek poważnych badań dla chorych na raka nie ma tu mowy.

W mieście zorganizowane zostały szpitale polowe, a w placówkach w systemie zmianowym pracują niemal wyłącznie lekarze stażyści. Jak twierdzi Kateryna, pracująca w służbach socjalnych Mariupola (tu i w dalszej części tekstu imiona bohaterów są zmienione na ich prośbę), w szpitalu można zrobić tylko USG miejscowe. W szpitalach polowych można też wykonać mammografię, ale wszystkie inne badania i zabiegi przeprowadzane są w Rosji.

– W Mariupolu jest szpital położniczy i zwykły. Ale oczywiście nie ma mowy o zaawansowanej opiece medycznej. Wszyscy są wysyłani do Rostowa, do Krasnodaru i innych miejsc. Zabieramy ich do Petersburga lub do krajów Unii Europejskiej. Najczęściej do Francji, do Norwegii, głównie kobiety z rakiem, z nowotworem piersi. I wiem, że są one tam skutecznie leczone. Bo oczywiście w Mariupolu nie można liczyć na normalne leczenie – mówi Jelena, wolontariuszka z Petersburga.

Według Jeleny wolontariusze nadal muszą przywozić do miasta niektóre leki, na przykład insulinę.

– Teraz jest tam jakieś zaopatrzenie, działają już sklepy i apteki. Nie ma takiego koszmaru, jak zeszłego lata, ale sytuacja wciąż nie jest dobra – zauważa.

Reportaż
“Tu żyją ludzie po filtracji”. Reportaż z okupowanego Mariupola cz. 1
2023.03.07 15:01

Kateryna, która pracuje w służbach socjalnych, potwierdza, że lekarstwa stały się w Mariupolu łatwiej dostępne w porównaniu z zeszłym rokiem.

– Nie ma problemów z lekami, wszystko jest dostarczane i można je otrzymać za darmo. Bardziej skomplikowana jest sprawa z lekami importowanymi – jeśli pacjent chce, może je kupić na własny koszt. Strzykawki, kroplówki, opatrunki, odkażacze – wszystkiego jest pod dostatkiem, wszystko jest za darmo – zapewnia kobieta.

Jednak mieszkanka Mariupola Natalia twierdzi, że jej chorej na raka matce odmówiono podania darmowych leków.

„Jak w obozie koncentracyjnym”

Natalia pochodzi z Manhusza, wsi oddalonej o niecałe 20 kilometrów od Mariupola. Sama niedawno wyjechała do Niemiec, natomiast jej matka i brat pozostają w Manhuszu. Matka kobiety cierpi na złośliwego raka piersi. Natalia próbowała namówić ją do wyjazdu na leczenie do Europy, ale ta stanowczo odmówiła. – I tak jest już za późno – dodaje.

– W lutym [2023 roku] pojechałam odwiedzić matkę w Manhuszu. Wszystko było zrujnowane, wszyscy lekarze wyjechali. Pojechałyśmy z nią do szpitala w Mariupolu. Był to oddział onkologiczny, który został utworzony w szpitalu na osiedlu Nowoseliwka, bo sam szpital onkologiczny został kompletnie zrujnowany. Było tam dwóch miejscowych lekarzy i pielęgniarki. Ale to, co mnie zaszokowało, to to, że oni po prostu znęcają się nad ludźmi.

Kobieta tłumaczy, że oddział jest czynny tylko od rana do pierwszej po południu. Wszyscy chorzy na raka zbierają się tam i ustawiają w kolejce. Twierdzi, że nie ma gdzie usiąść, a niektórzy chorzy upadają i tracą przytomność.

– Widziałam, jak młoda dziewczyna przyszła na chemioterapię i zemdlała. Tam jest jak w obozie koncentracyjnym.

Fotoreportaż
„Nawet na środkach przeciwbólowych ludzie wiją się z bólu”. Fotoreportaż z polowego szpitala w Bachmucie
2022.12.07 11:40

Natalia mówi, że jej mamie przepisano leki hormonalne – terapię wspomagającą. Za pierwszym razem chora otrzymała je za darmo.

– Dali nam poświadczenie i powiedzieli, że mamy otrzymywać ten lek za darmo w lokalnym szpitalu. Bardzo się ucieszyłam, wzięłam to poświadczenie i dałam je mojemu bratu. Mama brała ten lek przez miesiąc, a kiedy się skończył, brat poszedł po kolejne opakowanie do miejscowego szpitala, ale powiedzieli mu, że nie mają funduszy i nie mają też darmowych leków.

W szpitalu nie było też środków przeciwbólowych. W poszukiwaniu medykamentów brat naszej rozmówczyni pojechał do oddziału onkologicznego w Mariupolu.

– Tam też powiedzieli: „Nie mamy tego”. I teraz nigdzie nie możemy dostać tego leku, nie ma dostaw nawet z Doniecka. Pytałam wszystkich znajomych. Pytałam też w Ługańsku i tam także powiedzieli, że nie mają.

Według kobiety w szpitalu w Manhuszu brakuje lekarzy. Medycy pracują tam w ramach delegacji – ostatnio przysłano chirurga. Brakuje przy tym specjalistów: w niewielkim Manhuszu nie ma dermatologa, a w całym Mariupolu nie ma kardiologa.

– Wszystko popadło w ruinę, co tu dużo mówić. Jeszcze do niedawna nie dało się tam dojechać normalnie, ludzie musieli brać taksówki, a kto nie miał pieniędzy, pewnie umierał w domu.

Wywiad
“Bardzo się nie bałem – przeżyłem Afganistan.” Lekarz z Mariupola o ucieczce do Warszawy ostrzelanym samochodem
2022.05.04 14:34

„Bez meldunku bardzo trudno jest uzyskać opiekę”

Jak mówi Kateryna, w Mariupolu niektóre funkcje opieki paliatywnej przejęły szpitale polowe. Według niej „lokalne przychodnie, oczywiście, robią zastrzyki, jeśli jest to wskazane, ale jest to tylko w celu uśmierzenia bólu”.

Jak mówi Jelena z Petersburga, niedawno jedna z wolontariuszek pojechała do Mariupola po kobietę chorą na raka, ale ta zmarła na jej oczach. Inną kobietę wolontariusze zdołali przywieźć do Petersburga, ale jest w ciężkim stanie i Jelena obawia się, że prawdopodobnie nie przeżyje.

– Jest młoda, ma niewiele ponad 40 lat, choruje na raka. Teraz po wszystkim zgodziła się na chemioterapię, ale jej stan jest bardzo zły. Oczywiście jest to duże obciążenie dla tutejszych wolontariuszy – nikt nie może zapewnić jej opieki paliatywnej, ponieważ nie ma tutaj meldunku. Kobieta mieszka teraz w mieszkaniu, które zapewnił jej jeden z wolontariuszy. Tak więc na barkach wolontariuszy spoczywa najwięcej obowiązków – mówi Jelena.

Są też historie ze szczęśliwym zakończeniem, kiedy chorych udaje się uratować.

– Nie wszystkich ludzi można wysłać do Europy. I tak naprawdę nie wiemy, co się tam [w Mariupolu] dzieje, chyba że sami znajdziemy tych ludzi albo oni w jakiś sposób się z nami skontaktują – wyjaśnia Jelena.

„Gdybym została, nie miałabym szans”

U 50-letniej Hanny latem 2022 roku zdiagnozowano złośliwą formę raka piersi. Jak mówi kobieta, nie mogła uzyskać odpowiedniego leczenia w Mariupolu i wolontariusze zabrali ją najpierw do Moskwy, a następnie do Norwegii, gdzie obecnie otrzymuje potrzebną pomoc.

– We wrześniu i październiku ubiegłego roku w Mariupolu w ogóle nie było lekarzy. Potem przyjechali lekarze z Tuły. Mogli mi zrobić tylko mammografię. Umówiłam się na wizytę, stanęłam w kolejce, zrobiłam mammografię. Tydzień później otrzymałam odpowiedź, że w prawej piersi jest zmiana. Nic więcej. Chciałam iść do lekarza, ale nie było nikogo. Poszłam do naszej przychodni, pomyślałam, że przynajmniej lekarz rodzinny mi powie, gdzie mogę się zwrócić.

Została wysłana do ginekologa, który zbadał jej piersi i powiedział, że guz jest na tyle duży, że musi udać się do onkologa. Hanna dowiedziała się wtedy o oddziale onkologicznym na Nowoseliwce, na prawym brzegu. Zawiózł ją tam zięć.

– Kiedy weszłam na oddział, zobaczyłam jakiś koszmar. Mały korytarz przy recepcji był pełen ludzi. Nie było czym oddychać. Pielęgniarka krzyczała: „Proszę założyć maski!”. A tam już i tak nie dało się oddychać.

Jak tłumaczy Hanna, w szpitalu przyjmowało tylko dwóch onkologów, stażystów. Bardzo młoda, 20-22 letnia dziewczyna i młody chłopak. Ona badała w gabinecie, on przyjmował w recepcji. Recepcja była w sali z regałami z kartami pacjentów, a on przyjmował przy stoliku obok.

– Dostać się na wizytę u nich nie było łatwo. Najpierw musiałam stać w kolejce przez pół dnia, by dostać numerek. Następnego dnia przyjechałam, stanęłam w kolejce, żeby się umówić na wizytę. I dopiero wtedy, mimo że miałam numerek, trzeciego dnia przyjechałam i stanęłam w kolejce na wizytę u onkologa. To wszystko, co się tam działo, było straszne, nie wiem jak ja przeżyłam. Przez cały dzień nie można było nawet usiąść. Przyjechałam rano i dopiero o 16-17 wróciłam do domu.

Na początku lekarka powiedziała Hannie, że to zgrubienie w piersi wygląda na krwiak, że trzeba go zbadać. Wysłała mnie do gabinetu pielęgniarskiego. Trzy dni później kobieta przyszłam po wyniki badań i znowu powiedzieli jej, że musi umówić się na wizytę, dostać numerek, potem stanąć w kolejce do lekarza.

– Ale ja po prostu weszłam i powiedziałam: „Proszę mi dać wyniki badań, bo nie mogę tu stać cały dzień”. Lekarz mówi do mnie: „Tak, potwierdziło się, że ma pani raka, ale nie wiem, co z panią zrobić, niech jakiś inny lekarz panią obejrzy”. Kiedy byłam u ginekologa i onkologa, polecili mi, by zrobić USG piersi, a kiedy zeszłam do recepcji, żeby się zapisać, okazało się, że następna wizyta jest dopiero 12 grudnia (czyli po pół roku – belsat.eu). Był tam jeden lekarz, starszy onkolog, wszyscy go szukali, ale każdemu mówiono: „Jest na operacji, musi pani poczekać, ale nie wiemy, czy będzie mógł panią przyjąć”.

Ostatecznie Hanna udała się do szpitala polowego na mariupolskim Lewobrzeżu. Tam młody onkolog potwierdził, że to rak w złośliwej formie i powiedział, że im szybciej rozpocznie leczenie, tym lepiej.

– I lepiej, jego zdaniem, oczywiście byłoby wyjechać gdzieś na leczenie. Podjęłam więc decyzję o wyjeździe. Gdybym tam została, pewnie nie miałabym szans na wyleczenie. Ale tutaj jestem tak szczęśliwa, że mogę wstać i każdego ranka powiedzieć: „Dziękuję Bogu, że udało się wyjechać do Norwegii, że tu przyjechałam, tu mieszkam i się leczę”.

„Wszystkie badania od nowa”

Ukraińcy mogą zdecydować się na przyjęcie rosyjskiego obywatelstwa. Dopiero wtedy mogą otrzymać tymczasowy meldunek oraz ubezpieczenie medyczne. Po tym zostają włączeni do rosyjskiego systemu medycznego. Ale nowe dokumenty nie zwalniają osób z poważnymi chorobami z konieczności przechodzenia od nowa wszystkich badań i diagnoz. Rosyjscy lekarze odmawiają przyjęcia ukraińskich dokumentów medycznych, mówi Jelena, wolontariuszka z Petersburga.

– Spotkałam na przykład kobietę, która miała ciężką chorobę autoimmunologiczną. Przed wojną okresowo jeździła do Kijowa i tam była leczona. Dostawała za darmo niezbędne leki, robiono jej niezbędne zabiegi. Potem trafiła do nas do ośrodka tymczasowego pod Tichwinem [obwód leningradzki]. Bez leczenia jej choroba zaczęła postępować, a tu po prostu powiedzieli jej, że ma zrobić wszystkie badania od nowa. Nawet nie przeczytali jej ukraińskich dokumentów. Wysłaliśmy ją do Niemiec, tam się teraz leczy. Więc tutaj oczywiście wszystko zaczyna się od nowa.

Jelena wspomina, że minął dokładnie rok, odkąd po raz pierwszy zaangażowała się w pomoc dziecku z Mariupola choremu na raka. Rok temu napisał do niej pracownik fundacji charytatywnej i powiedział, że z Mariupola wyjeżdża rodzina z chłopcem chorym na mięsaka biodra. Wówczas chorował już od dłuższego czasu i wymagał stałego leczenia wspomagającego.

– Rodzina miała małe bliźniaki i jedno miało ranę odłamkową w szyi. Pamiętam ten dialog, kiedy wolontariuszka, która miała ich przyjąć, zapytała: „Czy macie jakieś zwierzęta domowe?”. Odpowiedzieli: „Nie, papużka spłonęła w pożarze mieszkania”. Ta rodzina dotarła bezpiecznie do Szwajcarii i ma się teraz dobrze. Chłopak przechodzi niezbędne leczenie, a pozostali też mają się dobrze.

Aby pomóc rodzinie wydostać się z Mariupola, trzeba było zaangażować cały szereg wolontariuszy – najpierw, żeby zabrać ich do granicy rosyjskiej, a następnie przez Warszawę do Szwajcarii. Czasem potrzebna jest eskorta medyczna – wtedy po chorych przyjeżdża karetka reanimacyjna, najczęściej z Rostowa. Rosyjscy wolontariusze zbierają na to pieniądze – transport medyczny kosztuje około 150 tysięcy rubli (ok. 8100 zł – belsat.eu).

Jelena zauważa, że nie wszyscy ufają wolontariuszom. Zdarzył się przypadek, gdy kobieta w potrzebie nagle przestała się odzywać:

– Mieliśmy kobietę, która miała dziecko z rozszczepem kręgosłupa (wrodzona wada rozwojowa kręgosłupa i rdzenia kręgowego – belsat.eu). Niestety, to bardzo dziwna historia, byliśmy gotowi zabrać ją na diagnostykę i leczenie. Ma bliźniaki, dziewczynka ma chore nerki, a chłopiec rozszczep kręgosłupa, nie może chodzić. W przeszłości byli w pełni wspomagani i mieli własnego neurochirurga, ale teraz nie mają nic. Byliśmy gotowi przewieźć ją do Petersburga, udzielić wszelkiej niezbędnej pomocy i jeśli to możliwe, pomóc jej z wyjazdem do UE, ale ona nagle przestała się komunikować, zniknęła i nie odpowiada. To też się zdarza, ludzie boją się wolontariuszy. Szczególnie przeraża niektórych, gdy mówimy, że możemy ich wysłać do Unii Europejskiej.

„Nie dzielimy uchodźców na dobrych i złych”

Ruch wolontariuszy to struktura sieciowa, która nie ma jednej centrali. Istnieją dwa spore czaty w Telegramie – „Moskwa przejazdem” i „Petersburg przejazdem”. Za ich pośrednictwem wolontariusze pomagają ukraińskim uchodźcom wyjechać do Europy. Są tam rosyjscy kuratorzy sądowi, którzy pomagają uchodźcom, którzy pozostają w Rosji. Są też wolontariusze, którzy pomagają w tymczasowych ośrodkach zakwaterowania. Można tam też znaleźć osoby, które pomagają bezpośrednio na terenach okupowanych.

– Oba te czaty zrzeszają wolontariuszy o antywojennych poglądach, ale są też inni wolontariusze, o prowojennych poglądach, tacy którzy wspierają Rosjan w ich „specjalnej operacji wojskowej” i pomagają zarówno „chłopakom na froncie”, jak i tym ludziom, którzy są na tych terenach. Teraz na przykład do Wołnowachy poszedł duży transport pomocy humanitarnej, którą zbierali właśnie tacy wolontariusze. Zbierali nie tylko dla ludności cywilnej, ale także dla szpitala wojskowego. Ja nie wzięłam w tym udziału, żeby ani jeden mój grosz nie trafił do rosyjskiej armii – mówi Jelena.

Wolontariuszka podkreśla, że pomaga tylko uchodźcom, niezależnie od ich poglądów politycznych:

– Dziś na przykład kupiłam gorset ortopedyczny dla kobiety, która ma uszkodzony kręgosłup. Zapytała: „Jak mogę się odwdzięczyć?”. Odpowiedziałam: „Niczego nie potrzebuję, czekam tylko na śmierć tego karła”. A ona odpowiedziała: „Tak, tak, tak, ja też na to czekam. Podobno pojechał dziś do Hagi”. Zrozumiałam, że chodzi jej o Zełenskiego. Wtedy powiedziałam jej, że mi chodzi o kogoś innego. Rzuciła mi dzikie spojrzenie. Oczywiście, dla nas to też jest szok, ale pomagamy wszystkim. Bez względu na to, jak trudne to jest, nie dzielimy uchodźców na dobrych i złych.

Reportaż
„Żywych nikt już tu nie potrzebuje”. Reportaż z okupowanego Mariupola cz. 2
2023.03.08 11:38

Jewgienia Tamarczenko/vot-tak.tv, ksz/belsat.eu

Aktualności