Aleh Biabienin nie pozostawił żadnego listu, a okoliczności jego „samobójstwa” wywołują wiele wątpliwości.
We wrześniu 2010 roku dziennikarza znaleziono powieszonego na działce w rejonie dzierżyńskim pod Mińskiem. Biabienin miał wtedy 36 lat, osierocił dwóch synów i żonę. Do śmierci, które na pierwszy rzut oka miały cechy samobójstwa, doszło podczas najgorętszego okresu prezydenckiej kampanii wyborczej – do głosowania zostały trzy miesiące.
Koledzy z pracy i bliscy Aleha Biabienina nie uwierzyli w jego dobrowolne odejście z tego świata. Przypominali o porwaniu dziennikarza i groźbach ze strony nieznanych osób w 1997 roku. Mówili, że w domu, w którym znaleziono ciało, widać było ślady walki.
Ci, którzy znali Biabienina mówią, że zginął ze względu na działalność zawodową. Ale jego śmierć miała też zastraszyć środowisko niezależnych białoruskich dziennikarzy.
Prokuratura zawiesiła dochodzenie w sprawie śmierci Biabienina po kilku miesiącach, mimo że organizacje międzynarodowe i obrońcy praw człowieka domagali się doprowadzenia śledztwa do końca.
W międzyczasie odbyły się sfałszowane wybory prezydenckie 2010 roku. Zwyciężył Alaksandr Łukaszenka, a jego kontrkandydat, Andrej Sannikau trafił na półtora roku do więzienia, po czym musiał opuścić kraj. Sannikau, który wraz z Biabieninem zakładał ruch Karta’97, także nie wierzy w jego samobójstwo.
Reżyserka Wiktoryja Kołczyna już w 2010 roku nakręciła dla Biełsatu film dokumentalny „Aleh Biabienin: Ja zastanusia” [Aleh Biabienin: Pozostanę – przyp. red.].
Opowiada on o tych, którzy mimo zagrożenia życia, nie przestali walczyć o demokratyczną Białoruś. Nawet wiedząc, po stało się Biabieninem.
dd, pj/belsat.eu