„Zostały ślady rąk na ścianach”. 20. rocznica tragedii w mińskim metrze


Pomnik na stacji metra Niamiha, upamiętniający ofiary.
Zdj. Iryna Arachouskaja/belsat.eu

30 maja 1999 roku w przejściu podziemnym przy stacji metra Niamiha w Mińsku zginęły 53 osoby. Setki zostały ranne. Po 20 latach dziennikarze belsat.eu spotkali się z ludźmi, którzy byli wtedy w tym miejscu, ale ocaleli.

Niedziela. W mieście – upał. Tłumy ludzi zbierają się na skwerze nieopodal Pałacu Sportu. Wśród nich jest wiele młodzieży. Ma się tam odbyć festiwal piwa, a przede wszystkim koncert popularnego zespołu Mang-Mango.

Przed 20.00 niebo zasłoniły czarne chmury. Ludzie bawili się dalej, nie zważając na nie. Nagle rozpoczęła się gwałtowna ulewa z gradobiciem. Kawałki lodu tłukły po odsłoniętych nogach i ramionach dziewczyn w letnich sukienkach. W pobliży nie było żadnego budynku, w którym można byłoby przeczekać niepogodę. Organizatorzy nie pomyśleli też o wiatach lub namiotach.

Stacja metra Niamiha.
Zdj. Iryna Arachouskaja/belsat.eu

Chroniąc się przed deszczem ludzie instynktownie pobiegli w stronę wejścia do metra. Na schodach i w westybulu przed stacją nagle znalazło się kilkaset osób. Ktoś pierwszy poślizgnął się na stopniach i upadł…

Z przejścia rozległy się krzyki kobiet i męskie głosy: „- Do tyłu!” Zaczyna się panika.

Po kilkunastu minutach, skądś z dołu milicjanci zaczynają wynosić i układać na trawie nieruchome ciała dziewcząt o kredowobiałych twarzach. Dużo później okazuje się, że zginęły 53 osoby. Większość z nich miała od 14 do 20 lat – zginęli wskutek uduszenia. Świadkowie widzieli też na wielu ciałach ślady podeszw i wysokich obcasów. Rodziców oczekiwała długa noc poszukiwań w szpitalach i kostnicach.

31 maja Alaksandr Łukaszenka ogłosił dwudniową żałobę narodową. Wkrótce rozpoczęto postępowanie karne za „zaniedbania służbowe”. Podejrzanymi byli dwaj wysocy funkcjonariusze milicji odpowiedzialni za porządek podczas imprez masowych. Śledztwo trwało aż do roku 2002 i zostało umorzone – z powodu przedawnienia się sprawy.

Maryna Korż po 20 latach od tragedii.
Zdj. Iryna Arachouskaja/belsat.eu

W 1999 roku Maryna Korż miała 15 lat. Poszła na festiwal ze znajomymi.

– Kręciliśmy się na tym skwerze, kiedy nagle zaczął padać straszny grad. Wzięłam parasolkę, ale tu żadna parasolka by nie pomogła… Po prostu wściekły grad – w życiu takiego nie widziałam! Pamiętam, że bardzo bolało, całe nogi miałam poobijane kawałkami lodu.

Było nas z przyjaciółmi wielu, więc kiedy zaczął się ten grad i ulewa, rozbiegliśmy się w różne strony. Do Pałacu Sportu było daleko. Nie było się gdzie schować, więc większość pobiegła do metra, żeby potem pojechać już do domu. Ja też. Byłam na obcasach, więc poruszałam się wolniej niż koledzy. Zanim dobiegliśmy, deszcz prawie ustał, ale w przejściu był już tłum.

Stojąc na górze schodów widziałam tylko głowy, głowy, głowy… I tak do samego dołu. Z góry wyglądało to jakby wszyscy stali, po prostu się nie ruszając. Obok mnie śmiano się, rozmawiano, nie było żadnej paniki. Podszedł do mnie jakiś chłopak. Nie mogliśmy nawet sobie wyobrazić, że kilka metrów obok leżą warstwami ludzie, a inni po prostu na nich stoją…

Pomnik ofiar tragedii.
Zdj. Iryna Arachouskaja/belsat.eu

Nagle na końcu schodów zjawiło się pięciu chłopaków – utworzyli „żywy łańcuch” i zaczęli krzyczeć do tłumu: „Do tyłu, do tyłu!”. Jeden był w milicyjnym mundurze. A ten, który stał obok mnie, wziął mnie za rękę i powiedział: „Chodźmy stąd”.

I wtedy z przejścia wynieśli bardzo blade dziewczyny i położyli je na trawie. Do głowy nie przyszło mi, że są martwe. Wydawało się, że po prostu straciły przytomność.

Dzmitryj Tałkaczou po 20 latach od tragedii. Zd. Iryna Arachouskaja/belsat.eu

Dzmitryj Tałkaczou miał w 1999 roku 20 lat. Beztroski student zastanawiał się tego dnia, jak wesoło spędzić weekend.

– Zazwyczaj mówi się w takich sytuacjach, że miało się jakieś przeczucie. Ale nie – nawet tam się nie wybierałem. Po prostu w naszej paczce był student z Niemiec Christian, który przyjechał na Białoruś na wymianę. To on zaciągnął nas na koncert.

Przyjechaliśmy na Niemigę gdzieś o szóstej wieczorem. Na festiwalu były ogromne kolejki po piwo, więc poszliśmy po nie do zwykłego sklepu. Skoczyliśmy do sklepu, wracamy, a tu właśnie zaczął się deszcz.

Koło przejścia podziemnego z daleka było widać łańcuch milicji. Ludzie tłoczyli się na poboczu i chcieli przejść po prostu przez ulicę, ale milicja ich nie puszczała. I wielu znalazło się w ten sposób na schodach i w samym przejściu…

Christian służył wcześniej w niemieckim wojsku i umiał udzielać pierwszej pomocy. Kiedy wynoszono nieprzytomnych, podeszliśmy, żeby pomóc. Tłumaczyłem na rosyjski. Ale milicja nas odepchnęła tłumacząc, że „tu pracują profesjonaliści”. Nie mieliśmy tam nic do roboty, więc wróciliśmy na drugą stronę ulicy, do przyjaciół.

Internetu wtedy prawie jeszcze nie używano, informacje rozchodziły się powoli. Następne dwa dni spędziłem w domu, odpowiadając na telefony zaniepokojonych krewnych i znajomych z innych miast. Zrozumienie tego, że sytuacja była tak niebezpieczna, przyszło znacznie później – młodość często nie traktuje śmierci poważnie.

Pogrzeb ofiar tragedii.
Zdj. photo.bymedia.net

Kiedy zszedłem do tego przejścia po kilku dniach, największe wrażenie wywarła na mnie nawet nie “ściana pamięci” z morzem kwiatów, ale odciski dłoni na suficie i ścianach. Ci, którzy trzymali się sufitu, musieli stać na ciałach tych, którzy leżeli na dole…

“Ściana pamięci” ofiar w mińskim metrze. Фота photo.bymedia.net

To była wyraźna linia: tu jeszcze chwytali się wszystkiego, żeby się tylko wydostać, a dalej śladów już nie było. Dosłownie – ślady rąk na ścianie, a dalej nie ma nic.

Kaciaryna Andrejewa, cez/belsat.eu

Aktualności