Wileńszczyzna-Syberia-Persja-Indie: wojenne losy wnuczki białoruskiego poety Franciszka Bohuszewicza


Stanisława Tomaszewska – wnuczka klasyka literatury białoruskiej Franciszka Bohuszewicza i jej dwójka dzieci doznały podczas syberyjskiej zsyłki strachu, głodu i chorób. Swoimi wspomnieniami o tamtych tragicznych wydarzeniach podzieliła się jej córka  – Krystyna Szmańda.

Pani Krystyna urodziła się w leśniczówce Podzielona w powiecie oszmiańskim w 1932 roku. Jej matka Stanisława była drugą córką Tomasza Bohuszewicza, syna białoruskiego poety Franciszka Bohuszewicza.

Franciszek Bohuszewicz to uczestnik powstania styczniowego i obrońca języka białoruskiego w Imperium Rosyjskim. We wstępie do jednej ze swoich książek, wydanych po białorusku w XIX wieku, literat napisał: “Nasz język jest dla nas święty, ponieważ został nam dany przez Boga”, “Nie porzucajcie naszej rodzinnej mowy białoruskiej, abyście nie umarli!”

Dwa całkowicie białoruskojęzyczne zbiory poezji (“Dudka białoruska” i “Smyk białoruski”) Franciszek Bohuszewicz wydał za własne pieniądze poza granicami ówczesnej Rosji – w Krakowie i Poznaniu. W Krakowie również ukazało się oddzielnie opowiadanie “Tralalonaczka” (1892). Istnieją informacje jeszcze o dwóch książkach, które Bohuszewicz przygotowywał do druku, – “Skrzypce białoruskie” oraz “Białoruskie opowiadania Buraczka”, lecz ich rękopisy zaginęły.

Przygotowania do wojny

Pani Krystyna Szmańda wspomina, że jej ojciec Józef Tomaszewski był leśniczym, a cała ich rodzina żyła w dostatku. Matka mogła na przykład kupować w Wilnie drogie stroje, sprowadzane specjalnie z Francji.

Po kilku zmienionych miejscach służby Józef Tomaszewski osiadł wraz z rodziną pod koniec lat 30. XX.w w leśniczówce Repiszcze pod Miadziołem (również województwo wileńskie). W okolicy szerzyły się wieści o bliskiej wojnie, więc rodzice Krystyny zaczęli się przygotowywać: ojciec rozbudował ziemiankę, co przed tym służyła jako lodówka do przechowywania żywności, składowano tam kasze i mąkę, a dziecięcych kożuszkach Krystyny i jej o prawie 4 lata młodszego brata Leszka zaszyto carskie złote monety.

Stanisława i Józef Tomaszewscy, fotografia z rodzinnego albumu Krystyny Szmańdy

 

 

Zastrzelony pies

O wybuchu wojny i przekroczeniu przez Niemców polskiej granicy rodzice Krystyny dowiedzieli się z radia. Jakiś czas później, gdy państwo Tomaszewscy byli na spacerze w lesie, przypadkowo spotkali jadącą na koniu właścicielkę ziemską. Kobieta opowiedziała, że ucieka od sowieckich wojsk, które również wkroczyły do Polski.

Pani Krystyna wspomina, że po tym nadeszły czasy pełne trwogi. Gdy dziewczynka wracała z wiejskiej szkoły, zaczepiła ją nieznajoma kobieta, mówiąc, że nieprzychylni im ludzie chcą w nocy spalić ich dom. Gdy w domu opowiedziała rodzicom, to się okazało, że oni już o tym wiedzieli. Spakowali oni najcenniejsze rzeczy w plecaki, zabrali Krystynę i jej młodszego brata Leszka i udali się na motorze do innej wsi.

Mama pani Krystyna – Stanisława – pisała w swoich wspomnieniach: “Tam chłopi byli życzliwi i dali nam nocleg. Siedzieliśmy do północy przy lampie naftowej nie mogąc zasnąć. Rozmawialiśmy z gospodarzami. Nie wiedzieliśmy, że za oknem stał chłop z wymierzoną lufą karabinu na męża. Szczęściem strzału nie mógł oddać, gdyż gospodarz zasłaniał cel”.

Na drugi dzień uciekinierzy dowiedzieli się o rozkazie nowej władzy nikogo nie rabować, więc wrócili do leśniczówki.

Tak ukazuje to w swoich wspomnieniach Stanisława Tomaszewska: “Dom był zdewastowany, co lepsze rzeczy rozgrabione. Ledwo zdążyliśmy ochłonąć, gdy nagle w nocy usłyszeliśmy szczekanie psa i po niedługim czasie strzał. Psa zabili. Za chwilę zaczęło się kołatanie do drzwi i strzały do okien. Mój mąż cierpiał na serce, jak stał tak padł. Dzieci wcisnęły się pod łóżka. Zostałam sama nie wiedząc, co robić. Za oknami usłyszałam wrzask kilkudziesięciu osób: “Otwieraj”. Nie zdążyłam się ubrać, w nocnej koszuli poszłam otworzyć. Tłum z 70 osób wcisnął się do domu. Przewrócili do góry nogami  całe mieszkanie szukając broni. Zabrali męża dubeltówkę i mój sztucer”.

Z dziećmi na kolanach siedzą Stanisława i Józef Tomaszewscy. Fotografia z rodzinnego albumu Krystyny SzmandyPo kilku dniach mieszkańcy leśniczówki znowu usłyszeli kołatania do drzwi – czterech mężczyzn aresztowało głowę rodziny – Józefa Tomaszewskiego. Wtedy Stanisława przypomniała sobie, że na jednym ze szlacheckich balów zaprosiła do białego walca przystojnego mężczyznę, którym nie interesowała się żadna inna kobieta. Zebrani ignorowali go, bo był komunistą, przedtem więzionym w Berezie Kartuskiej. Po tym wydarzeniu mąż i wszyscy znajomi mieli do Stanisławy ogromne pretensje. Teraz się okazało, że tamten mężczyzna został radzieckim urzędnikiem, do którego Stanisława postanowiła zadzwonić z prośbą o zwolnienie męża. Urzędnik zapewnił, że Józef niebawem wróci do domu. Rzeczywiście po tygodniu on wrócił w siniakach, cały obszarpany i pobity.

Bydlęce wagony, wrzątek, zimny prysznic i 12 ton barytu

Po tych wydarzeniach małżeństwo postanowiło uciekać i udało się z dziećmi do odległego o 30 km miasteczka Kobylnik, gdzie wynajęli dwupokojowe mieszkanie. Po jakimś czasie Józef musiał zostawić rodzinę i ukrywać się, ponieważ szerzyły się pogłoski, iż komuniści będą wysyłać mężczyzn na Syberię. Stanisława zaś planowała powrót do rodzinnych Kuszlan. Lecz dzień przed wyjazdem do domu weszli sowieccy “bojcy” z miejscowymi komunistami. Stanisławie dano godzinę, żeby mogła się spakować i opuścić mieszkanie. Gdy wzięła nóż, by ukroić wędliny na drogę, sowiecki żołnierz momentalnie przystawił jej karabin do głowy.  Stanisławę i dwójkę dzieci zawieziono saniami na stację kolejową. Na dworze panował ponad trzydziestostopniowy siarczysty mróz. Tam zostali wsadzeni wraz z innymi do bydlęcych wagonów i ruszyli na wschód.

Krysytna Szmańda prawnuczka Franciszka Bohuszewicza, fot. Dzianis Dziuba

“W wagonie nie było miejsca, żeby załatwiać swoje potrzeby, – pisała we wspomnieniach Stanisława Tomaszewska. – Jeden z mężczyzn wyrąbał w podłodze otwór, który nam wszystkim służył za toaletę. Mój mały trzyletni synek dostał biegunki. Były z tym straszne kłopoty. Woda była tylko do picia, nie można było nic wyprać. Dziecko miało odparzoną pupę”.

W niejednym wagonie umierali ludzie, wtedy żołnierze po prostu wyrzucali zwłoki, a pociąg jechał dalej. Czasem na stacjach podawano ludziom wrzątek, a czasem pędzono wszystkich naraz pod zimny prysznic.

Dopiero po kilku tygodniach Stanisława z dziećmi trafiła do miasteczka Zmiejnogorsk w Ałtajskim Kraju. Przywiezionych ulokowano w baraku na pryczach. Po kilku dniach “komandir” zebrał wszystkich dorosłych i poprowadził w strome góry, na które trzeba było się wdrapywać.

 

Herb Bohuszewiczów “Gozdawa”, fot. Dzianis Dziuba

“Gdyśmy się wszyscy zebrali, “komandir” podniósł biały kamyczek i pokazał go nam, – czytamy we wspomnieniach wnuczki białoruskiego poety. – Powiedział, że takie barytowe kamyki musimy wyzbierać. Nie wydawało się nam, że to coś strasznego, i każdy zbierał, kto więcej. Tak minął pierwszy dzień naszej pracy. Na drugi dzień już o świcie musieliśmy iść do pracy. Dano nam kilofy, nosze i kazano wykopywać z gór baryt, a odkładać inne tak zwane puste kamienie. Wyznaczono nam normę, którą we dwie osoby miałyśmy wykopać i wynieść. Najpierw było to 8 ton, a później 12 ton”.

Baryt to minerał, wykorzystywany w przy produkcji farb, papieru, wody utlenionej, w przemyśle gumowym i włókienniczym.

Najgorszą tragedią dla zesłanej zostawienie dzieci samych w baraku. “Płakały i nie chciały mnie puścić na cały dzień. Przyzwyczajone były, że znajdują się zawsze przy mnie. Mój mały trzyletni synek trzymał mnie za rękę, którą wyrywałam. Wreszcie biegł za mną, trzymając za sukienkę. Kiedyś udało mi się wyjść z baraku zostawiając tam synka. Gdy się zorientował, wyskoczył za mną przez okno, wybijając szybę i raniąc się dotkliwie” – pisała później Stanisława Tomaszewska.

Krystyna Szmańda pokazuje swój rodzinny album, fot. Dzianis Dziuba

Krystyna i Leszek pozostawieni bez opieki matki bawili się przebiegając między pędzącymi ciężarówkami: im bliżej, tym lepiej. Ich matka nigdy się o tym nie dowiedziała.

W końcu lata “komandir” wykwaterował wszystkich z baraku i kazał kopać ziemianki. Stanisława musiała sama nosić glinę i darń do budowy ziemianki. Były to syzyfowe prace, bo w nocy inni kradli materiały budowlane. Ziemiankę jednak udało się zbudować.

“Do pracy chodziłam w świątek i piątek. Wolne mieliśmy tylko wtedy, gdy była burza śnieżna. W czasie mrozów baryt lepił się do rękawiczek, trzeba było pracować gołymi rękami. Miałam ręce i nogi odmrożone, a paznokcie na rękach starte do krwi. Zarabiałam bardzo mało. Starczało zaledwie na chleb, po który trzeba było stać w kolejce od późnego wieczoru, nieraz przez całą noc do rana. Nie wszyscy mogli chleb wykupić. Ci, co później zajęli kolejkę, musieli na drugi dzień ponownie stać w kolejce. Po takiej nocy na mrozie byłam wykończona, a trzeba było iść do pracy. Dzieci zostawały w ziemiance, w której było piwniczne powietrze” – relacjonuje w swoich wspomnieniach Stanisława.

Album rodzinny, fot. Dzianis Dziuba

Poszukiwanie landrynek i niedogotowana kapusta

W tym czasie dzieci Stanisławy zostawały same. Pewnego razu sąsiedzi poczęstowali je landrynkami. Cały czas pamiętając ten niezwykły dla nich smak, odważyły się one na włamanie do sąsiedzkiej ziemianki, lecz po przeszukaniu wszystkich zakamarków nie udało się znaleźć cukierków. Pani Krystyna wspomina, że jeszcze długo miała wyrzuty sumienia tak, że swoją pierwszą spowiedź zaczęła właśnie od relacji o tym występku.

Pani Krystyna opowiada: “Kiedyś mama zdobyła kiszoną kapustę i prosiła, bym ją ugotowała. Ustawiłam dwie cegły, na nich garnek z kapustą, nazbierałam trochę chrustu, podpaliłam. Chrust szybko się spalił, a woda z kapustą nawet się nie zagrzała. Czynność tę powtarzałam przez cały dzień. Byłam wykończona, a kapusta wciąż była twarda. Mama wróciła zmęczona i była na mnie bardzo zła. Miałam wówczas 8 lat”.

Krystyna Szmańda wspomina, fot. Dzianis Dziuba

Stanisława w tym czasie wymieniała na jedzenie rzeczy, które wzięła ze sobą z Wileńszczyzny. Pewnego razu poszła do Kirgizów, którzy postawili swoje jurty kilka kilometrów od osiedla zesłańców. Chciała wymienić skórzane buty do jazdy konnej na mąkę. Tak oto opisuje ten moment: “W tym czasie Kirgizi zabili konia i gotowali mięso w ogromnym kotle. Wyciągali z kotła półsurowe mięso widłami, rozdzierali na kawałki i zajadali się. Wyglądali jak dzikie zwierzęta. Strach mnie obleciał i chciałam się cofnąć. Jednak mnie zauważono i dwaj Kirgizi zaszli mi drogę. Wyciągnęłam buty i wytłumaczyłam o co chodzi. Dostałam pół worka mąki żytniej. Z tej mąki robiłam zacierki”.

Stanisława wypruła także złote monety, które miała zaszyte w kożuszkach dzieci, przetapiała i wymieniała w skupie złota na olej słonecznikowy, kasze i cukierki. W tym czasie dowiedziała się od rodziny, trwają starania się o zwolnienie Stanisławy z dziećmi z Syberii przez Związek Białorusinów w Wilnie. W zamian rodzina zaproponowała im rękopisy Franciszka Bohuszewicza, jednak nic z tego nie wyszło. “Myślę, że Białorusini w Związku Radzieckim nie mieli takich możliwości i nic nie mogli wskórać”, – podkreśla pani Krystyna.

Igły pod paznokciami i kopanie dzikiej marchwi

Na początku 1941 roku mała Krystynka zachorowała – miała wysoką gorączkę i leżała nieprzytomna. Wyglądało na to, że było to zapalenie płuc, lecz nie było dostępu do lekarza. Matka Krystyny wpadła w rozpacz. Leczyła córkę jedynie okładami z gorczycy, a także dawała pić dziewczynce jej własny mocz, bo tak doradzili znajomi Rosjanie. Wychodzenie z choroby trwało długo, ale w końcu dziewczynka wyzdrowiała, choć po chorobie zupełnie wyłysiała i była cała we wszach. Później badanie rentgenowskie wykazało, że przeszła ona pierwszy etap gruźlicy.

Na wiosnę Stanisława Tomaszewska została aresztowana pod zarzutem organizacji ucieczki do Polski. 9-letnia Krystyna i 5-letni Leszek zostali sami. Ich mama zraniła się specjalnie w nogę znalezionym w areszcie szkłem. Potem wręczyła sąsiadce pracującej jako pielęgniarka ukryty woreczek z kosztownościami, prosząc, by jej rodzina zaopiekowała się dziećmi.

Przeciwko Stanisławie podczas rozprawy świadczył były praktykant jej męża. Opowiedział, że Stanisława zabijając drób po wkroczeniu wojsk radzieckich do Polski miała rzucić uwagę, że “lepiej my zjemy, niż ci bandyci”.

Prawnuczka Franciszka Bohuszewicza ma w swojej bibliotece album po białorusku poświęcony jej pradziadkowi, fot. Dzianis Dziuba

Wnuczkę białoruskiego poety skazano na 8 lat więzienia i wywieziono do Barnaułu. Wbijano tam jej igły pod paznokcie, przetrzymywano w przepełnionej celi, gdzie więźniarki mogły spać tylko na jednym boku, zmieniając pozycję na komendę.

Pani Krystyna przyznaje się, że niewiele pamięta z czasu, gdy została bez matki z samym bratem : “Czy to szok? W końcu miałam już 9 lat. Pamiętam tylko fragmenty z tamtego okresu: kopanie dzikiej marchwi, wyprawy do zakładu produkującego olej. Tam dostawaliśmy makuchy, które służyły jako pasza dla bydła, a które gryźliśmy jak orzeszki. Często myślałam, że ten głód to kara boska za to, że kiedyś w rodzinnych stronach wylewałam kaszę manną do zlewu”.

Czereśnie nad ławką szkolną i magiczny ogień

Na mocy porozumienia, zawartego w lipcu 1941 roku przez rząd polski na uchodźstwie i władze sowieckie, polscy więźniowie polityczni zostali amnestionowani. Kilka miesięcy potem z więzienia do dzieci wróciła okropnie wynędzniała Stanisława Tomaszewska. Jako była więźniarka nie mogła oficjalnie pracować, dlatego zastanawiała się nad oddaniem dzieci do przytułku, gdzie miałyby przynajmniej co jeść i szanse na przetrwanie. Krystyna pamięta, że kobieta była zrozpaczona i ciągle powtarzała, że jej życie się skończyło. Jednak Stanisława nie poddała się i zaczęła szukać pracy u ludzi. Umiała szyć, więc zawsze otrzymywała zamówienia. Zaczęła też wróżyć, chociaż nie miała o tym żadnego pojęcia, ale dzięki temu zdobywała chleb dla dzieci.

Krewniak Bohuszewiczów Kazimierz Abramowicz był prawnikiem przy Armii Andersa. Dzięki jego staraniom Stanisława z dziećmi mogła wyjechać ze Zmiejnogorska do Uzbekistanu, gdzie stacjonowały polskie oddziały.

Każde zdjęcie ma swoja historię, fot. Dzianis Dziuba

W uzbeckim Jangi-Jul mała Krystyna i Leszek zamieszkali wraz z mamą w namiocie. Z jedzeniem było krucho, dzieci musiały wyszukiwać na drogach pestki z brzoskwiń, rozbijać je i wyjadać wnętrze.

W Jangi-Jul dzieci poszły do szkoły, zajęcia odbywały się pod drzewem czereśni z dojrzewającymi owocami. Mała Krystyna zamiast interesować się nauką siedziała i patrzyła w górę na czereśnię, czekając aż któraś spadnie, bo nie wolno było zrywać. Leszek zamiast iść na zajęcia chadzał do kuchni polowej, gdzie zawsze coś dostawał do jedzenia. Wyszło to na, gdy pod koniec roku szkolnego nie otrzymał świadectwa.

We wrześniu 1942 roku Stanisława Tomaszewska z dziećmi wyruszyła wraz z Armią generała Andersa do Krasnowodzka nad morzem Kaspijskim, żeby później stamtąd udać się do Persji. Na statek można było wejść tylko z dokumentami, bez żadnych rzeczy. Pani Krystyna wspomina, że różne toboły, poduszki, kołdry i inne rzeczy poukładano na stosy i palono. Płonące w ciemności stosy wśród krzątających się ludzi pozostały na zawsze w jej pamięci jako coś groźnego i magicznego.

Persja i smażona cebula

Po przybyciu do Persji uciekinierzy trafili najpierw do Pahlawi, gdzie wiele osób zachorowało, ponieważ wygłodzonym tułaczom podano zbyt tłustą zupę. Z Pahlawi Stanisławę z dziećmi przewieziono do obozu w Teheranie. Z tamtego okresu pani Krystyna najbardziej pamięta kulinarne pyszności, które dzieci same sobie przygotowywały – była to smażona cebula. “Obok nas przechodzili Persowie, którzy trochę się nauczyli mówić po polsku i rosyjsku wykrzykując nazwy sprzedawanych przez siebie produktów. Najbardziej się nam podobało, gdy wołali “jajka warone”, co tłumaczyliśmy jako jajka wrony i śmialiśmy się do rozpuku. Chodziło oczywiście o jajka gotowane”, – opowiada pani Krystyna.

Z Teheranu tułaczy przewieziono do przejściowego obozu w Ahwazie. Pewnego razu niedaleko od obozu spaliła się wytwórnia produkująca parówki w puszkach. Wielu ludzi zbierało puszki, które w czasie pożaru nie uległy większemu uszkodzeniu. “My również udaliśmy na miejsce pogorzeliska, – mówi pani Krystyna. – Ale nic już nie znaleźliśmy. Potem się okazało, że w niektórych parówkach był jad kiełbasiany i ludzie z tego powodu umierali”.

Fot. Dzianis Dziuba

Indie, upał, pustynia i kaktusy

Z Persji Stanisławę i dzieci wywieziono w 1943 roku do Indii, gdzie tułacze przeszli przez kilka obozów. Pani Krystyna opowiada, że Indie spotkały ich potwornym upałem i pustynią pokrytą jedynie kaktusami. “Pewnego razu, nie wiem z jakiej przyczyny, zawieziono nas do obozu trędowatych, – mówi o Indiach pani Krystyna. – Siedzieliśmy na ciężarówce, a biedni chorzy otoczyli nas ze wszystkich stron prosząc o pomoc. Byli potwornie okaleczeni i ten widok pozostał na całe życie”.

Krystyna i Leszek z matka Stanisławą w Indiach

Wreszcie wygnańcy z Wileńszczyzny osiedli na dłużej w miejscowości Valivade. Dzieci uczęszczały tam do zorganizowanej polskiej szkoły, a Stanisława pracowała jako maszynistka w polskim starostwie. Potomkowie klasyka literatury białoruskiej spędzili w Indiach cztery lata, dopiero po II wojnie światowej – w 1947 roku – zdołali wrócić do Polski, gdzie już na rodzinę czekał Józef Tomaszewski. Podczas wojny walczył on w szeregach Armii Krajowej w okolicach Oszmiany, a potem wyjechał do Polski na Ziemie Odzyskane.

Polska i listy Orzeszkowej

Tomaszewscy zamieszkali w Giżycku, lecz po półtora roku później  Józef umiera na serce. Nie wytrzymał presji ze strony nowych władz, które prześladowały go jako byłego żołnierza AK. Utrzymywanie dzieci znowu spoczęło na barkach Stanisławy, lecz wciąż miała problemy ze znalezieniem pracy. Wreszcie przyjęto ją na stanowisko sekretarki w wydziale gospodarki komunalnej.

Stanisława po powrocie do Polski zainteresowała się  losem rękopisów swojego dziadka Franciszka Bohuszewicza. Siostry Stanisławy w pośpiechu uciekając z Kuszlan po wojnie, schowały tylko listy Elizy Orzeszkowej do ich dziadka. Reszta dokumentów przepadła. Możliwe, że były tam rękopisy nieznanych utworów białoruskiego poety. Informację o zakopanych listach Orzeszkowej Stanisława przekazała na Białoruś, ponieważ uważała, że są dobrem kultury i należą do wszystkich. W znacznym stopniu zniszczoną korespondencję odkopano dopiero w 1972 roku.

Autor artykułu i Krystyna Szmańda pochodzą z okolic Oszmiany, fot Dzianis Dziuba

Stanisława Tomaszewska zmarła w 1984 roku. Jej syn Leszek zamieszkał w Szczecinie, pracował w budownictwie i zmarł  w 2008 roku. Córka Stanisławy – Krystyna – po studiach chemicznych osiadła z mężem w Warszawie, pracowała jako nauczycielka w szkole. Teraz jest na emeryturze, ma dwie dorosłe córki i troje wnuków.

Obecnie nikt z bezpośrednich potomków Franciszka Bohuszewicza nie mieszka na Białorusi – przebywają w Polsce i USA.

Wiktor Szukiełowicz, belsat.eu

Aktualności