Po nerwowych reakcjach na ultimatum Cichanouskiej i strajki widać, że to skuteczna broń przeciw Łukaszence. Choć jeszcze niedopracowana, to coraz groźniejsza.
Na Białorusi trwa osiemdziesiąty pierwszy dzień protestu i drugi dzień akcji strajkowej. Zgodnie z przedstawionym Alaksandrowi Łukaszence przez Swiatłanę Cichanouską ultimatum prezydent miał odejść ze stanowiska po północy, z niedzieli na poniedziałek. Opozycja zagroziła, że w innym przypadku na Białorusi zaczną się masowe strajki. W sobotę w Mińsku odbyła się wielka manifestacja. Potem były marsze protestacyjne emerytów i studentów.
Strajki rzeczywiście się rozpoczęły. Od poniedziałku spływają informacje o kolejnych zakładach, w których robotnicy odchodzili od taśm montażowych. Stanowiska pracy nie są porzucane masowo, trwają jednak na uczelniach i szpitalach, a nawet w prywatnych kawiarniach i sklepach .
Być może wcześniejsze wyobrażenia o strajku powszechnym rozmijają się z jego rzeczywistym obrazem. Ultimatum jednak odniosło skutek. Nie taki, oczywiście, który był w nim sformułowany. Nikt nie spodziewał się przecież, że w niedzielę przed północą Łukaszenka wystraszy się i zrezygnuje. Ultimatum podgrzało jednak na nowo temperaturę protestu. Zmusiło władze do zaabsorbowania nadwątlonych już sił. I reagowania tak, jak do tej pory – czyli stosowania siłowego scenariusza i zastraszania społeczeństwa. Taka polityka Łukaszenki ma jednak swoje koszty i właśnie o nie chodzi. O to, by doszło do maksymalnego osłabienia władz.
W połowie sierpnia, a więc niedługo po sfałszowanych wyborach, była już próba akcji strajkowej. Wtedy przestała pracować część robotników Mińskich Zakładów Traktorowych (MTZ), samochodowych (MAZ) i ciągników kołowych (MZKT). Strajkowała również część załogi grodzieńskich Azotów, czy kopalni w Saliharsku. Tamte strajki nie były sygnalizowane i stały się dla władz sporym zaskoczeniem. Wywołały panikę. Załogi zakładów były zastraszane, przekupywane. Lider robotników z MZT Siarhiej Dyleuski był aresztowany, a jego rodzina zastraszana.
W końcu Dyleuski, członek Rady Koordynacyjnej opozycji wyjechał wraz z rodziną do Polski. Sierpniowe strajki szybko wygasły. Bo były zorganizowane spontanicznie i bez przygotowania. Bo robotnicy od dawna byli poddawani dużej presji i znajdowali się w centrum zainteresowania łukaszenkowskiej propagandy i służb.
Nawet jeśli wielu robotników od początku solidaryzowało się z protestem i od dawna było wściekłych na władze, to silny i naturalny był strach i brak przekonania, że protesty doprowadzą do odejścia Łukaszenki. W ciągu kolejnych dwóch miesięcy wiele się jednak wydarzyło. Protesty na ulicach wciąż trwają. Są masowe, uczestniczą w nich krewni i znajomi wielu robotników. I oni sami.
Władza nie pokazała woli jakiegokolwiek dialogu. Na nastroje wpływa również pogarszająca się od miesięcy sytuacja gospodarcza. Przy rosnących cenach, pensje w przemyśle stoją w miejscu. Z powodu przestojów w produkcji i trudnościach w eksporcie nie są wypłacane premie i dodatki. Atmosferę w załogach robotniczych psują wzajemne podejrzenia o kolaborację z władzą, donosicielstwo i presja dyrektorów, którzy nieustannie straszą zwolnieniami za zaangażowanie w protest.
To wszystko wpłynęło na inny rozwój strajku, niż w sierpniu. O tym, że nastroje się zmieniły, świadczy choćby fakt, że władzy nie udało się zorganizować wielotysięcznego wiecu poparcia dla Łukaszenki w ostatnią niedzielę. „Tysiącami” mieli być zwożeni z dużych zakładów pracownicy. Najwyraźniej nie udało się ich zmobilizować, zmusić i przekupić, skoro władza w pokrętny sposób tłumaczyła się niedogodnościami dla miasta i rozprzestrzenianiem się koronawirusa, kiedy odwołała wiec.
Władza nie zamierza się cofnąć. Jeśli nie liczyć tego, który próbuje fabrykować rozmawiając z niektórymi opozycjonistami w więzieniu. Świadczą o tym wczorajsze słowa Łukaszenki. Domagał się zwalniania protestujących studentów, nauczycieli, lekarzy i robotników z uczelni, instytutów i zakładów.
– W najlepszym razie zepchniemy ich do nory (…) – powiedział.
Premier Raman Hałouczanka postraszył już, że strajki mogą oznaczać katastrofę ekologiczną. Miał na myśli głównie zakłady azotowe w Grodnie. Już zaczęły się zwolnienia – np. w mińskich zakładach produkcji telekomunikacyjnej. W Grodnie w instytucie badawczym przy zakładach azotowych pracowników wywieziono do miejscowej jednostki milicji. W Mińsku zatrzymani byli lekarze z kliniki kardiologii. W ciągu najbliższych godzin i dni będzie pewnie sporo takich akcji. Podobnie, jak w przypadku protestów ulicznych, również wobec strajków władze stosują terror punktowy. Uderzają w ogniska strajków, zwalniają i stosują szykany. Zwalniani są reżyserzy, aktorzy i muzycy z teatrów, lekarze, naukowcy i studenci.
To oczywiście droga w ślepą uliczkę. Białoruś to mały kraj i zwolnienie specjalistów z kluczowych dla gospodarki instytucji i firm, czy nawet instytucji kultury, spowoduje ich paraliż w krótkim czasie. Lekarzy-specjalistów, laborantów, doświadczonych menedżerów, czy inżynierów nie da się sprowadzić i zastąpić. Z Rosji nie przyjadą pracować za kilka razy mniejsze pieniądze. Osłabianie służby zdrowia w czasie pandemii wygląda zaś wprost jak sabotaż ze strony władzy.
Wnioski z ostatnich dwóch dni mówią, że nie dojdzie do natychmiastowego paraliżu państwa. Tylko stopniowego osłabiania i „upuszczania krwi” władzy w Mińsku. Będzie musiała szukać wśród szczuplejących zasobów finansowych możliwości przekupienia burzących się robotników. Utrzymanie produkcji w kluczowych zakładach przemysłowych i przetwórstwa surowców jest w tej chwili kwestią przetrwania dla Łukaszenki. To ten sektor dostarcza dewiz idących na spłatę zobowiązań.
Od niego zależy słabnąca wiarygodność kredytowa Białorusi i szanse na kolejne, ratujące życie pożyczki. Dmitrij Pieskow, rzecznik Kremla już napomknął, że utrzymanie produkcji w białoruskich zakładach jest ważne dla Rosji. I, że to sprawa Łukaszenki, który powinien sobie poradzić z problemami. Oczywiście, że to ważna sprawa dla Rosji – w końcu od wydajności białoruskiego przemysłu i eksportu zależą spłaty zaciągniętych w rosyjskich bankach kredytów. Ale i przetrwanie Łukaszenki. Uderzenie może przyjść i z innej strony.
Część ważnych zakładów, przynoszących do budżetu dewizy (MAZ, czy przedsiębiorstwa pośredniczące w eksporcie), mogą się znaleźć na unijnych listach sankcji. Zwłaszcza jeśli wykazane zostaną powiązania ich kierownictwa z represjami i służbami bezpieczeństwa. Tego typu dowody wkrótce będą oczywiste, jeśli władza będzie kontynuować przemoc wobec strajkujących. Zablokowanie eksportu i współpracy technologicznej z Zachodem (serwis maszyn, obsługa systemów, umowy gwarancyjne) w firmach przemysłowych w połączeniu z odpływem niektórych specjalistów, będzie dla nich potężnym ciosem. Przyspieszy rozkład gospodarki. Pogłębiający się kryzys może zmobilizować robotników do kolejnych akcji strajkowych.
Premier Hałouczanka powiedział, że Białorusini są nastawieni na pracę i zarabianie (a nie na strajki). Ma rację. Tylko, że obecne państwo białoruskie nie gwarantuje ani spokojnej pracy, ani tym bardziej zarabiania godziwych pieniędzy.
Michał Kacewicz/belsat.eu
Inne teksty autora w dziale Opinie
Redakcja może nie podzielać opinii autora.