Sopoćkinie – miasteczko o utraconym kolorycie


Na początku lat 90. miejscowość ta zasłynęła na całą Białoruś tym, że zlikwidowano w niej wszystkie sowieckie nazwy ulic. Podgrodzieńskie Sopoćkinie, które leżą na samej granicy trzech państw – Białorusi, Polski i Litwy, znane były też z tego, że zamieszkują je głównie Polacy. Sowieckie nazwy zniknęły, dlaczego więc zanika tam też polskość?

Na „Stalinowskiej Drodze”

Na pierwszy rzut oka Sopoćkinie niemal niczym nie wyróżniają się spośród innych miasteczek i wsi w obwodzie grodzieńskim. Szaro, cicho i bezludnie na ulicach, a ze mszy w kościele w powszedni dzień wychodzą tylko starsi ludzie. Idą co prawda po wyremontowanych drogach i chodnikach, a w centrum miasteczka są aż cztery sklepy spożywcze. I to wszystkie otwarte…

– W sklepach jest wszystkiego pod dostatkiem, tylko kupować tego nie ma za co – zauważa Tadeusz Łapuć, były nauczyciel i miejscowy krajoznawca.

Pan Tadeusz zaprasza do domu i przy filiżance kawy opowiada o historii miasteczka. O wojowniczych Jaćwingach, o pochodzeniu nazwy parafii rzymskokatolickiej – Teolińskiej, oraz o największej i najpiękniejszej drewnianej synagodze na terenie Rzeczypospolitej. Synagodze, której już nie ma. Nie mniej tragicznie brzmi opowiadana przez niego historia miejscowych grekokatolików, która rozegrała się na tle wojen światowych i masowych represji.

W latach 1944-1959 w granicach BSRR istniał osobny rejon (powiat) sopoćkiński. Miasteczko miało rejonowy komitet wykonawczy i drukarnię, gdzie wydawano lokalną gazetę „Stalinski Put’”, czyli „Stalinowska Droga”. Po rosyjsku. Do połowy lat 50. cały rejon sopoćkiński był jedną wielką strefą nadgraniczną.

Nieufne „naczalstwo”

Miejscowi garnęli się wtedy tylko do kościoła, bo nie było rzecz jasna żadnego życia społecznego, ani organizacji polskich.

– Wszystko było jak wszędzie – mówi nasz rozmówca. – Pionierzy, komsomolcy i partyjni. Co prawda, ludzie mówili więcej po polsku niż teraz.

Kościół pod wezwaniem Wniebowzięcia NMP w Sopoćkiniach.
Zdj. belsat/eu

Jak przypomina pan Tadeusz, władze nie lubiły tego regionu. Właśnie za to, że „tam sami Polacy”. Zapewne dlatego prawie aż do lat 80. całe „naczalstwo” było przysyłane do Sopoćkiń z zewnątrz. Nie było nawet jednego miejscowego milicjanta.

– Jasne, że władza radziecka nam nie ufała – nie ma wątpliwości pan Tadeusz.

Przyjeżdżali nawet Litwini…

A po 1994 roku, kiedy do władzy doszedł Alaksandr Łukaszenka, wyraźnie pogorszyła się sytuacja gospodarcza miasteczka. Siedzibę kołchozu przeniesiono gdzie indziej, zamknięto piekarnię, zlikwidowano zakłady masarskie, rozlewnię mleka, cegielnię i szkołę zawodową. Od razu zmniejszyła się liczba miejsc pracy, a ludzie zaczęli jeździć pracować niej do Grodna. Sopoćkinie zaczęły podupadać.

– Mieliśmy swój dom handlowy, a nawet księgarnię. W ogóle to do nas na zakupy przyjeżdżali nie tylko z Grodna, ale też z Litwy. A w ciągu jakichś 10 lat wszystko to się skończyło – z żalem mówi były nauczyciel. – Ludzie w miasteczku uważali i uważają, że to było celowo zaplanowane przez władze.

Polskiego już nie słychać

W Sopoćkiniach nie słychać też dziś na ulicy języka polskiego. W sklepach, na poczcie też mówi się wyłącznie po rosyjsku. Tylko raz starsza klientka w sklepie spożywczym przywitała się cichym „Dzień dobry”.

Dzieje się tak, mimo że (a może właśnie dlatego, że) działają tu dwie organizacje Związku Polaków na Białorusi. Jedna to struktura oficjalnego Związku, akceptowanego przez rząd w Mińsku, a druga – oddział ZPB nieuznawanego przez białoruskie władze, na którego czele stoi Andżelika Borys. Zdaniem pana Tadeusza większość mieszkańców trzyma ze Związkiem kierowanym przez prezes Borys. Ale aktywnej działalności tu nie widać.

Tymczasem na samym początku białoruskiej niepodległości, przez dwa lata szkołę w Sopoćkiniach opuszczali absolwenci klas, w których wszystkie przedmioty były wykładane po polsku. Polski brzmiał też razem z białoruskim w tutejszym przedszkolu. Też do czasu referendum, które w roku 1995 ogłosił prezydent Łukaszenka.

– Wszystko się zmieniło – mówi pan Łapuć. – Znowu powrócono do rusyfikacji. Przedszkola, szkoły, korespondencja urzędowa, reklama… Wszędzie wszystko po rosyjsku.

Za „lepszych czasów” w Sopoćkiniach mieszkało ok. 3 tys. osób. W szkole uczyło się ok. tysiąca dzieci. Teraz wszystkich mieszkańców jest około tysiąca, a do szkoły chodzi raptem 150 dzieci z miasta i okolicznych wsi.

Sienkiewicz zamiast Kościuszki

Na ulicy Jana Pawła II w Sopoćkiniach.
Zdj. belsat.eu

O rzeczywistym składzie narodowościowym miasteczka świadczy nawet fakt, że na początku lat 90. wszyscy deputowani do miejscowej rady byli Polakami. Wyjątkiem była przewodnicząca – Białorusinka. I na fali procesów demokratycznych, które dotarły i tam, ksiądz zaproponował zbiórkę podpisów o zmianę nazwy głównej ulicy Sopoćkiń – z Lenina na Jana Pawła II. Mieszkańcy poparli pomysł, „za” głosowała też przewodnicząca.

– Chodziłem wtedy po domach zbierać podpisy. Ludzie płakali i nie mogli uwierzyć, że zdołają usunąć bolszewickie nazwy z naszych ulic – wspomina pan Tadeusz.

Jednak kiedy na posiedzeniu Rady Wiejskiej ogłoszono, że ulicę Suworowa proponuje się przemianować na Kościuszki, znaleźli się tacy, którzy zaprotestowali. Okazało się, że właśnie przy tej ulicy mieszka wielodzietna rodzina o tym nazwisku, a ojciec rodziny – pan Kościuszko – rzadko jest widywany trzeźwy. Z tego właśnie powodu nazwisko bohatera narodów dawnej Rzeczpospolitej, Francji i USA nie znalazło się wśród nazw sopoćkińskich ulic. Niedoszłą ulicę Kościuszki nazwano na cześć Henryka Sienkiewicza.

Ale udało się przynajmniej nadać nowe nazwy wszystkim ulicom, które wcześniej nosiły imiona sowieckich towarzyszy i rosyjskich „gierojów”. Ulica Jana Pawła II pojawiła się jeszcze za życia papieża.

– Nie zdążyliśmy tylko usunąć pomnika Lenina – ze smutkiem mówi pan Tadeusz.

Pomnik Lenina przed siedzibą lokalnych władz.
Zdj. belsat/eu

Przypomina, że ludzie próbowali to zrobić, ale nie pozwoliły władze „z góry”.

– Pomnik rozbijano, oblewano farbą, wieszano na nim kiełbasę – opowiada nasz rozmówca. – Ale na polecenie władz naprawiono go za kołchozowe pieniądze, a nocami dyżurowali przy nim pracownicy, żeby nikt niczego mu nie zrobił.

„Nikt nie chce tu wracać”

Rozmowy nie unikają też młode sprzedawczynie z jednego z czterech sklepów. Skarżą się, że ich rówieśnicy uciekają z Sopoćkiń – nie ma tu pracy.

– Płacą tu od 300 do 500 rubli (ok. 500 – 900 zł – belsat.eu). Bardzo wielu młodych wyjechało do Polski. Tam się uczą, pracują – mówi Halina. – Wielu dostało już obywatelstwo. Tutaj nikt nie chce wracać.

Jej koleżanka Swiatłana dojeżdża do pracy z sąsiedniej wsi. Dochodów jej i męża wystarcza tylko na jedzenie.

– Jeśli chce się kupić cokolwiek z AGD czy ubrań, to trzeba albo pożyczać pieniądze, albo brać kredyt. Tak żyjemy i dzieciom nie możemy nic dać – mówi młoda kobieta.

„Każdy miał świnie, krowy i drób”

Emerytka Jadwiga Łukuć jest przekonana, że gdyby młodzi mogli w Sopoćkiniach dobrze zarabiać, to większość nigdzie by nie wyjechała:

– Wielu ma tu porządne domy rodzinne. I wielu młodych chce tu mieszkać i pracować, ale muszą wyjeżdżać do pracy, bo nie ma tu z czego żyć.

Druga starsza pani, która przysłuchuje się rozmowie przypomina, że niegdyś w Sopoćkiniach ludzie trzymali 300 krów, a w samym miasteczku pasły się trzy stada. Każdy miał świnie i drób. A teraz… Jeśli parę krów się znajdzie, to już rekord – mówi pani Walentyna.

– Tylu pijaków i włóczęgów ja teraz, to tu jeszcze nigdy nie było – przekonuje. – Ludzie się rozpili i są nikomu niepotrzebni. Ani władze, ani Kościół na to nie zwracają uwagi.

Na swój los emerytki się nie skarżą, chociaż przyznają, że na więcej niż na jedzenie też nie mogą sobie pozwolić.

– Kiedy trzeba iść do apteki po lekarstwa, to już w sklepie spożywczym ograniczasz się do absolutnego minimum – nie ukrywa pani Walentyna.

I zazdrości trochę emerytom z Polski, którzy mogą przyjechać nie tylko do Sopockiń, ale też wypocząć nad morzem i zwiedzać różne europejskie miasta.

W spoćkińskim sklepie.
Zdj. belsat/eu

„Turystyka? Tylko na reklamach!”

Henryk Sokołowski to też emeryt. Zwraca uwagę, że ludzie mieli tu pewne nadzieje związane z rozwojem białoruskiej części Kanału Augustowskiego, który przebiega zaledwie kilka kilometrów dalej. Ale oprócz efektownych reklam w TV, nic w tym temacie nie słychać.

– Nie zrobiło się od tego więcej miejsc pracy dla naszych ludzi – mówi pan Henryk. – O jakiej turystyce mowa, jeśli ani w samych Sopoćkiniach, ani nad kanałem nie ma ani jednej stołówki, restauracji, hotelu?.. Gdzie ludzie mają zjeść i przenocować? Jaki turysta tu przyjedzie?!

W zeszłym roku pana Henryka właśnie o to pytali dwaj przyjezdni Polacy i jeden Francuz. Właśnie o to – gdzie w Sopoćkiniach jest restauracja i hotel. Nie wiedząc, co odpowiedzieć emeryt ze wstydem przyznał w końcu, że oprócz sklepów nic tu nie ma. A chcąc ratować honor rodzinnej miejscowości, zaprosił ich na obiad do siebie. Turyści grzecznie podziękowali, ale odmówili. Pojechali do Grodna.

Plany i rzeczywistość

A może rozwój Sopoćkiniom zapewni ośrodek narciarski, o którego planowanej budowie wyczytał w jednej z państwowych gazet kolejny nasz rozmówca. Podczas rozmowy pytał nawet, czy to na pewno prawda…

Ale kiedy dowiedział się, że korespondent Biełsatu też nie jest wtajemniczony w szczegółowe plany wysoko postawionych czynników, to nawet za bardzo się nie zmartwił. Bo plany naczelników sobie, a jego własne sobie: właśnie wyrobił sobie dokumenty i za tydzień wyjeżdża do pracy do Polski. I to już są nawet nie plany, a rzeczywistość.

mk, cez/belsat.eu

Aktualności