Szef KGB Iwan Tertel grozi wojną. MSW zawiera sojusz z rosyjską Gwardią Narodową. To białoruska odpowiedź na unijne sankcje i bezradność Łukaszenki.
Potęgowanie gróźb było od początku białoruskich protestów pomysłem władzy i samego Alaksandra Łukaszenki na komunikację ze społeczeństwem. Właściwie Łukaszenka zaczął ten osobliwy dialog jeszcze w lipcu, a może i wcześniej. Od objazdu jednostek specjalnych, pokazowych manewrów. I serii całkiem niedwuznacznych sugestii, że masowe rozruchy władza weźmie za wypowiedzenie wojny domowej i będzie je tłumiła wszelkimi, pełnymi przemocy sposobami. Potem Łukaszenka chwytał się kałasznikowa, pozując do zdjęć razem z uzbrojonym po zęby synem.
Przesuwał jednostki wojskowe pod granice z Polską i Litwą, strasząc Białorusinów, że te dwa kraje chcą napaść ojczyznę. Pokazał nawet kompromitująco zmontowane nagranie rzekomej rozmowy dwóch szpiegów z „Warszawy” i „Berlina”, by sugerować, że protesty to sprawka obcych sił.
Nie było tygodnia, bez mniejszej lub większej groźby. Wydawało się, że władza już wyczerpała katalog gróźb. Zwłaszcza, że najwyraźniej nie robiły one na Białorusinach już żadnego wrażenia. I zwłaszcza, że na ulicach białoruskich miast przemoc jest prawdziwa, a nie werbalna. Okazuje się jednak, że nie. I ze strony władzy słychać nową wojenną retorykę.
Być może to jest tak, że w świecie polityki tak pełnej oskarżeń wobec Polski i białoruskich Polaków, mając polskie pochodzenie, trzeba się wykazać wyjątkowo, żeby zrobić taką karierę, jaką zrobił w strukturach siłowych Iwan Tertel. Pochodzący z Grodzieńszczyzny Tertel (w młodości – Jan) jest typowym dzieckiem łukaszenkowskiego systemu. Karierę zaczynał w radzieckich wojskach powietrzno-desantowych, by potem awansować w strukturach granicznych białoruskiego KGB.
W ostatnim czasie mundur generała KGB dzielił z garniturem biznesmena (jako członek rady nadzorczej jednego z dwóch najważniejszych przedsiębiorstw paliwowych w kraju – nowopołockiego Naftana) i funkcją wysokiego urzędnika, przedstawiciela Łukaszenki w Witebsku. Od września jest też szefem KGB i należy do ścisłego grona najważniejszych „siłowików” Łukaszenki. W czwartek Tertel wystąpił przed pracownikami zakładów Azot w Grodnie.
– Szykujemy się do wiosny, będziemy działać brutalnie, w zależności od rozwoju sytuacji. Sprawiedliwie, ale brutalnie. Będziemy szykować się do gorącej wojny, nie wykluczamy, że będzie ona miała formę misji humanitarnej. Ten trudny okres będzie trwał 1,5 – 2 lata – stwierdził generał.
Po opublikowaniu kolejnej, trzeciej już edycji listy unijnych sankcji w tym tygodniu było jasne, że władza Łukaszenki musi dać jakąś odpowiedź. Słowa Tertela o realnej groźbie wojny są taką odpowiedzią. Obliczoną na zastraszanie nie tyle Białorusinów, co Europy. Żeby groźba nabrała pozorów wiarygodności, nie mógł jej wygłosić Łukaszenka. On sam użył już bowiem chyba większości dostępnych przymiotników i czasowników eskalujących napięcie i tak zdewaluował własne słowa, że nie jest traktowany poważnie.
Co innego szef KGB. Można domniemywać, że jego groźba jest oparta na jakimś, jednym z wielu scenariuszy zwalczania protestów, nad jakimi pracują resorty siłowe. Bojąca się panicznie wizji drugiego (obok Donbasu) konfliktu zbrojnego w bezpośrednim otoczeniu UE, ma tak odebrać słowa Tertela. Ale może je odebrać inaczej. Jako wyraz paniki i desperacji białoruskich władz. I sygnał, że zakładają one, że długo nie uda im zdławić protestów.
Tertel otwarcie wiąże protesty z intrygami zza granicy. Mówił, że Polska podburza studentów i daje pieniądze na protesty. Wspomniał również o sankcjach, że przyczynią się one do gwałtownego kryzysu białoruskiej gospodarki wiosną. Te słowa to kolejny dowód, że w białoruskim kierownictwie panuje panika i próbuje zastraszyć UE, szantażując ją kryzysem humanitarnym na Białorusi.
Bo przecież mimo rozszerzenia listy sankcji, na razie nie uderzają one specjalnie w fundamenty białoruskiej gospodarki. Nowe, dotyczą głównie spółek podejrzanych o bezpośrednie powiązania z aparatem siłowym i udział w obrocie sprzętem wojskowym, bądź podwójnego przeznaczenia. Uderzenie w ten biznes nie narazi całej gospodarki. Choć niewątpliwie lista sankcji będzie się stopniowo rozszerzać. O ile przekaz szefa KGB jest otwartym szantażem wobec Europy, to inny resort siłowy, MSW, postarał się o przekaz skierowany zarówno na Zachód, jak i wobec Rosji.
Rosyjska Nowaja Gazieta napisała dziś o umowie między Rosyjską Gwardią Narodową (Rosgwardia) a białoruskim MSW. Zgodnie z umową obie struktury mają się wzajemnie wspierać. Oficjalnie jest mowa o wspólnej walce z przestępczością. Rosgwardia nie jest jednak strukturą powołaną do walki z przestępczością. Gwardia powołana cztery lata temu na bazie rosyjskich wojsk wewnętrznych, OMON-u i mniejszych jednostek specjalnych, oraz tzw. ochrony pozaresortowej podległej MSW liczy ok. 350 tys. funkcjonariuszy i żołnierzy.
Nie ma w strukturach pionu śledczego, czy operacyjnego do walki z przestępcami. W statusie gwardii, jako jej cele znajduje się ochrona porządku publicznego, ochrona VIPów i instytucji państwowych, obrona terytorialna, walka z terroryzmem. W zasadzie Gwardia to rodzaj lekkiej piechoty i sił policyjnej prewencji. Struktura powołana do pilnowania społeczeństwa i zwalczania ulicznych protestów. Jej partnerem ma był białoruskie MSW, któremu wprawdzie podlega milicja, ale do „współpracy” z Rosgwardią ma być przeznaczony głównie OMON, czy wojska wewnętrzne.
Przesłanie umowy o współpracy jest oczywiste: w razie kłopotów Rosja przyśle pomoc. W podobny sposób mówiło się obecności jednostek rosyjskiej armii w trakcie wrześniowych ćwiczeń na zachodniej Białorusi. Że może nie wyjadą. A wcześniej panikarskie fake-newsy donosiły, że kolumny rosyjskiego OMON-u już jadą w stronę Witebska i Homla. To na szczęście nie jest takie proste. Putin wcale nie pali się do udzielania takie wsparcia Łukaszence. W odróżnieniu od niego, dobrze wie, że tego typu interwencja skończyłaby się krwawą jatką i wejściem Rosji w rolę okupanta.
Dla Kremla bezpośrednia interwencja to ostateczność. Woli, by protesty stłumiły ręce białoruskich omonowców i żołnierzy. Natomiast umowa jest głównie demonstracją. Chodzi o pokazanie Europie i Białorusinom, że wsparcie dla białoruskiej opozycji skończy się kryzysem, wojną domową i rosyjską interwencją. Putin i Łukaszenka (zwłaszcza ten drugi), liczą że w Europie wystarczająco dobrze pamiętany jest koszmar Donbasu.
Pytanie, czy dziś Donbas jest większym koszmarem i problemem dla Europy, czy dla Rosji? Takie pytanie powinien zadać sobie przede wszystkim Łukaszenka, zanim na poważnie zacznie myśleć o grze w wojnę.
Michał Kacewicz/belsat.eu
Inne teksty autora w Dziale Opinie
Redakcja może nie podzielać opinii autora.