Rosjanie nie chcą nic robić dla imperium - wywiad z rosyjską opozycjonistką


Julia Galiamina – opozycyjna deputowana do rady dzielnicowej w moskiewskim Timiriaziewie – opowiedziała Biełsatowi, jak opozycji udało się odnieść sukces w 15 moskiewskich dzielnicach, a także o społecznych nastrojach w trzy lata po aneksji Krymu.

Jak opozycji udało się wygrać w 15 moskiewskich radach dzielnicowych?

– Aktywność w moskiewskich dzielnicach zaczęła się już dawno. Ludzie zaczęli się interesować swoim otoczeniem. Pojawiło się wielu aktywistów, którzy poszli na wybory. Są też ogólnomiejskie projekty, które pomogły z zwycięstwie np. nasz projekt „Szkoła miejskiego samorządu”, które zwiększyły zainteresowanie wyborami. Udało się zaprosić na wybory ludzi, którzy nigdy nie brali w nich udziału. Również strategia partii Jedyna Rosja okazała się klapą. Oni robili wszystko, by ludzi zniechęcić do wyborów, a tylko zmobilizować swój stały elektorat po około 200 – 300 osób w dzielnicy i dzięki temu wygrać. Opozycji udało się zmobilizować po 1-1,5 tys. ludzi. Tam, gdzie ludzie byli pasywni, tam opozycja przegrała. Była też konkurencja wewnątrz opozycji.

Kreml latami zniechęcał ludzi do polityki. Jak się stało, że pani się tym zajęła?

– Jeszcze od czasów dzieciństwa byłam aktywna, potem na początku lat 2000 zajęłam się dziennikarstwem politycznym. I potem przerzuciłam się na politykę. Brałem udział nielegalnych mitingach itd. W 2014 r. kandydowałam w wyborach do Dumy. Nie byłam zatem takim klasycznym opozycjonistą, który siedział cicho w okresie władzy Putina i dopiero gdy zrobiło się źle, zaczął protestować. Zajmuje się taką działalnością od dłuższego czasu. I w tych wyborach wygrali tacy ludzie jak ja. Tych, których Kreml nie zdołał przestraszyć. Mój partyjny kolega Konstanin Janauskas – przebywał w areszcie domowym, ma zakaz wyjazdu z kraju, a mimo to zwyciężył. Podobnie z Ilią Jaszynem, któremu wielokrotnie grożono.

Panią zastraszano?

– Gdy walczyłem z wyburzaniem domów w Moskwie, to prawdopodobnie przebito mi opony.

Jaka jest ta polityka na najniższym poziomie?

– Jest bliżej ludzi i bardziej zrozumiała. Widzą oni jakiś swój bezpośredni wpływ, gdy od ich obserwacji zależy 10-20-30 głosów. Ludzie uczestniczą w obserwacji, rozumieją, że wartość każdego głosu jest większa na lokalnym poziomie. Oczywiście ukradziono nam głosy.

To typowe?

– To typowe dla niektórych dzielnic. Stało się tak z inspiracji partii Jedyna Rosja. Dla naszego okręgu było to o tyle ważne, że przez stratę tego jednego głosu straciliśmy większość w Radzie. Podrzucono głosy na jednego kandydata, zrobili to członkowie komisji. Są oni dobierani kluczem partyjnym i trudno się niezależnym kandydatom na członków dostać do nich. U nas był jeden „normalny” członek komisji, który zaprotestował przeciwko fałszerstwu.

Czy akcje uliczne mają sens w Rosji?

– Tak, jeżeli są instrumentem, który można wykorzystać. I czasem akcje uliczne działają, np. jak w przypadku nowych planów renowacji Moskwy. Aleksiej Nawalny też obecnie wzywa ludzi na akcje, żeby dali mu startować w wyborach i w ogóle przyciągnąć zainteresowanie, upolitycznić ludzi. Akcja w 2012 r. (demonstracja na pl. Błotnym) była zwykłym wentylem bezpieczeństwa, który miał bardzo infantylny charakter.

To co trzeba było wtedy zrobić?

– Nic, społeczeństwo było niegotowe na cokolwiek, brakowało liderów organizacji i postulatów.

Co w Rosjanach zostało po patriotycznej euforii 2014 r. zapoczątkowanej przyłączeniem Krymu?

– Społeczeństwo stara się przeżyć. Patriotyzm wyparował, ludzie usiłują żyć normalnie. To, co ma miejsce w gospodarce sprawia, że związane z Krymem motywy są zapominane. Jednak Krym jest nadal postrzegany jako wartość, którą wszyscy szanują. Nikt nie powie, że był to błąd.

Co obecnie wykorzystują władze w wewnętrznej propagandzie?

– Mniej więcej to samo: Ukraińcy – faszyści, operacja w Syrii, Amerykanie – swołocz, podobnie jak Niemcy i w ogóle cała Europa. Europejskie wartości to bzdura.

To działa?

– Dla wyborców Putina – to w zasadzie działa. W innych aspektach, już nie działa.

Dlaczego Putinowi nie spadają sondaże?

– Bo to jedyny człowiek, który jest jedyną stabilną rzeczą w ich życiu. Nikt nie lubi ani regionalnych, ani lokalnych urzędników, czy deputowanych. Wszyscy uważają, że bojarzy są źli, a car dobry. To dla nich taka nitka, której się trzymają.

Putin będzie ponownie kandydował?

– W sumie nie ma różnicy – w odległej perspektywie to nie ma znaczenia. Czy będzie on, czy jego następca – to nieważne. Mieliśmy już jego zastępcę Miedwiediewa. Niewiele się zmieniło oprócz atmosfery. Oczywiście trochę będzie różnicy w zależności od tego, czy następcą będzie „liberał” bądź “konserwatysta”. Nie wpłynie to na procesy historyczne.

Czy zgodzi się pani, że Rosjanie mają imperialistyczny „gen”, na który zawsze może liczyć autorytarna władza?

– Istnieje skłonność do imperializmu w stylu „Rosja ma być wielka”. Jednak ludzie nie chcą nic robić w tym kierunku. I dlatego spodobał im się Krym, bo nic to nie kosztowało. Jednak już sprawa Donbasu jest inna. Bo gdy pojawiała się perspektywa, że trzeba będzie tam posyłać dzieci, to wywołało negatywne oceny. I władze nawet starają się to zaangażowanie ukrywać. Nie mówią np. – pomaszerujmy na Donbas, poślijmy tam naszych chłopców. Wszyscy chcą, żeby to stało się samo z siebie. Nikt nie chce uczestniczyć w tym naprawdę. Choć oczywiście ludzie nie rozumieją, że uczestniczą w tym np., bo na to idą ich pieniądze. Jednak ludzie bardzo wyemancypowali się od państwa.

Co to oznacza?

– Nie chcą być częścią państwa, nie interesują się polityką. Większość Rosjan to libertarianie – nic chcą, żeby wtrącano się w ich życie. Ludzie młodsi: 25-35-latkowie, są najmniej upolitycznionym pokoleniem. Inaczej jest jedynie w starszym pokoleniu, 60-latkowie są bardziej politycznie aktywni, interesują się polityką czy to opozycyjną, czy to rządową.

Jak wyglądały wyniki opozycji na prowincji?

– W obwodzie pskowskim z 240 deputowanych wybrano 40 opozycjonistów. Podobnie w Karelii, Kaliningradzie, Władywostoku. Są to regiony graniczne i w odróżnieniu od leżących zupełnie w głębi Rosji regionów trwają tam jakieś polityczne procesy. Jeżeli chodzi o Kaliningrad, to tam jednak bardzo silny nacisk na opozycję wywiera FSB.

Dlaczego, boją się jakiegoś separatyzmu?

– Tak, bo to region zupełnie oddzielony od reszty kraju. Gdy tam pojechaliśmy z kolegą – był to jedyny region, gdzie nas rzeczywiście śledzono i podsłuchiwano. Nie pozwolono nam skorzystać z wynajętego dla nas pomieszczenia, właściciel musiał pisać wyjaśnienia do FSB.

Jak będzie wyglądać sytuacja opozycji w wyborach prezydenckich w 2018? Czy jakikolwiek opozycjonista zostanie dopuszczony?

– Najprawdopodobniej Grigorij Jawliński, Ksenia Sobczak. Aleksieja Nawalnego nie dopuszczą, choć kto wie.

Co pani sądzi o Nawalnym?

– Uważam, że wszyscy powinni mieć możliwość uczestniczenia w wyborach. Choć ja w demokratycznym kraju nie głosowałabym na niego, gdyż składa dziwne deklaracje, np. nacjonalistyczne i populistyczne. Chodzi o to, żeby u nas w ogóle były jakiekolwiek wybory.

Rozmawiał Jakub Biernat

Julia Galimina jest politykiem liberalnej partii Jabłoko i deputowaną do jednej z moskiewskich rad dzielnicowych.

Aktualności