Embargo spożywcze, którym Putin chciał ukarać Zachód, uderzyło przede wszystkim w Rosjan. O tym, że kontrsankcje nie przynoszą pożytku, po cichu przyznają nawet władze i zamierzają odejść od niszczenia konfiskowanej, zakazanej żywności.
6 sierpnia 2014 r. Władimir Putin podpisał dekret „O wprowadzeniu specjalnych działań gospodarczych w celu zapewnienia bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej”. Pod tym groźnie brzmiącą nazwą kryły się tzw. kontrsankcje. Czyli zamknięcie rynku rosyjskiego dla produktów żywnościowych z krajów UE, a także z USA, Kanady, Australii i Norwegii. Początkowo rosyjskie embargo dotyczyło produktów mlecznych, mięsnych, ryb, owoców, warzyw i orzechów.
„Specjalne działania” Moskwa wprowadziła w odpowiedzi na wcześniej zastosowane przez kraje Zachodu (UE, a także USA, Kanadę, Australię, Nową Zelandię, Szwajcarię, Norwegię, Japonię) sankcje wymierzone w Rosją. Zachodnie sankcje miały na celu skłonić Rosję do wycofania się z Krymu i Donbasu i uderzały przede wszystkim w finanse, przemysł obronny i energetykę. I o ile celem zachodnich restrykcji były przede wszystkim strategiczne interesy państwa i powiązanych z władzą oligarchów, to rosyjskie kontrsankcje dotknęły głównie obywateli… Rosji.
Kalkulacje Putina były proste: Rosja to ogromny rynek, głównie dla unijnej żywności, więc Zachód ucierpi, gdy się go od tego rynku odetnie. Przed wprowadzeniem embarga rosyjskie władze oceniały import zagranicznej żywności na 9 mld. dolarów. Rosyjskie media podkreślały (i robią to cały czas), że Europa “ugotuje się” ze swoim serem, salami, krewetkami i jabłkami. Kremlowskie stacje co jakiś czas robią materiały o tym, jak to polscy rolnicy cierpią z powodu zamknięcia rosyjskiego rynku, a w Hiszpanii i Francji rośnie bezrobocie. O ile pierwszy okres, zaraz po wprowadzeniu blokady istotnie był trudny dla wielu producentów europejskich, to dziś większość z nich znalazła nowe rynki. Polskie mięso i jabłka zaczęły trafiać na Bliski Wschód, do Chin i USA. Gorzej na embargu wyszła Rosja.
– Najgorszy był 2015 r., kiedy Rosjanie mieli do czynienie z ostrym skokiem inflacji o 17 proc. i znacznym spadkiem dochodów – przypominał ekonomista Siergiej Aleksaszenko w portalu if24.ru.
Z półek rosyjskich sklepów sukcesywnie znikały francuskie sery, włoskie salami, hiszpańskie szynki, czy polskie owoce i warzywa. Do Rosji ruszył potok przemytu. Głównie przez Białoruś, ale i przez Serbię, Mołdawię, Kazachstan, czy Azerbejdżan, gdzie żywność jest przepakowywana i już, jako „białoruska” trafia na rosyjski rynek. Dochodzi do takich kuriozów, że w moskiewskich marketach można znaleźć białoruskie krewetki.
Władze rozpoczęły regularne, choć dość pokazowe polowanie na zakazaną żywność. Na hurtownie, sklepy, rynki i restauracje ruszyli inspektorzy kontroli sanitarnej, handlowej i policja. Przejęte towary były wywożone na wysypiska śmieci, bądź poligony i rozjeżdżane spychaczami, a nawet czołgami. Demonstracyjnie, przed kamerami.
Później władze zakupiły w petersburskiej firmie Turmalin (znana wcześniej z produkcji krematoriów) mobilne piece do palenia żywności. Każdy za 6 mln. rubli (ok. 370 tys. zł). Setki pieców stanęły na przejściach granicznych i w miastach. W marcu inspektorat zajmujący się nadzorem nad przestrzeganiem kontrsankcji, czyli Rosyjski Nadzór Produkcji Rolnej (Rossielchoznadzor) ujawnił, że w ostatniego 3,5 roku zniszczono 27 tys. ton zakazanej żywności.
– Z punktu widzenia gospodarki czasem lepiej coś puścić pod nóż, niż po prostu rozdać – tłumaczył Władimir Putin na początku lutego na forum biznesowym „Diełowaja Rosja”i wyjaśniał – Niszczenie konfiskowanej, nielegalnej żywności zamiast jej rozdawania sprzyja wzrostowi gospodarczemu.
Tak powstał kolejny mit rosyjskiego embarga. Kremlowskie media powtarzają do znudzenia, że sankcje wychodzą Rosji na dobre.
Przez ostatnie pięć lat rosyjscy producenci z mniejszym lub większym sukcesem zastąpili część zakazanej żywności z Zachodu. Udało się to np. jeśli chodzi produkcję drobiu, mięsa wieprzowego, czy częściowo nabiału. W telewizji pokazywane są reportaże o pysznych serach pleśniowych z obwodu tulskiego, albo ogromnych fermach kurzych w Tatarstanie.
Rosyjskie rolnictwo rzeczywiście się rozwija, a produkcja rolna rośnie w tempie 3-4 proc. rocznie. Ale taki wzrost trwa regularnie od 1999 r. i embargo w ogóle na niego nie wpłynęło. W tym czasie Rosja z importera, stała się eksporterem pszenicy i innych zbóż. Najbardziej intensywnie rozwija się rolnictwo tam, gdzie istnieje możliwość eksportu, bądź szybkiego zysku. Zastępując importowane produkty, rosyjski przemysł nie sprostał standardom jakości – w serach na potęgę używany jest olej palmowy, a rosyjskie wędliny ustępują jakością tym z Hiszpanii, czy Polski. Zachowując jednocześnie wysokie ceny.
– To nieprawda, że na rosyjskie rolnictwo wygrało na embargu – mówi Siergiej Aleksaszenko w if24.ru i tłumaczy – Rolnictwo to sezonowa dziedzina gospodarki, wymaga czasu i ogromnych inwestycji: w 2014 r. Rosja zakazała polskich jabłek, to jeśli nawet wtedy posadzono sady z jabłoniami, to w najlepszym przypadku dopiero teraz zaczną one owocować.
Jedno jest pewne. Na razie inwestowanie w produkcję żywności w Rosji ma przyszłość. Pod koniec czerwca Władimir Putin przedłużył embargo na europejską żywność do końca 2020 r. Na wszelki wypadek, żeby nie drażnić za bardzo Rosjan, władze rozważają wycofanie się z niszczenia konfiskowanego jedzenia. W lipcu wicepremier Aleksiej Gordiejew pierwszy raz wypowiedział się, że rząd planuje rozdawanie przejętej, zakazanej żywności potrzebującym, zamiast palenia jej w piecach.
Michał Kacewicz/belsat.eu