Najazd "miastowych" czy nowe życie białoruskiej wsi?


Masz komputer, internet i pracę, która pozwala zajmować się nią poza biurem? W taki razie nie przepadniesz! Belsat.eu sprawdzał, jak radzą sobie rodziny, które w ramach samoizolacji wyprowadziły się na wieś.

„Łączenie rodzin” w rodzinnym domu

Daleko od tłumów ludzi mińszczanka Kaciaryna uciekła na przełomie marca i kwietnia. Kacia to specjalistka w dziedzinie programów partnerskich w stołecznej firmie consultingowej. Jeszcze w marcu omówiła z szefem możliwość pracy zdalnej.

Od razu się zgodził i wysłał do domów cały dział. Tydzień pracowałam w Mińsku, ale doszłam do wniosku, że w mieszkaniu trudno będzie żyć w samoizolacji.

Kaciaryna spakowała rzeczy i pojechała do rodzinnej wsi, która nosi symboliczną nazwę Wola. Znajduje się ona pod Iwacewiczami w obwodzie brzeskim, trochę ponad 200 km od Mińska. Mieszkają tam rodzice Kaci. Tam też przeprowadził się teraz jej brat, który też ma możliwość pracy zdalnej.

Kacia postanowiła przeczekać epidemię w rodzinnym domu.

Z rodzinnego domu Kaciaryna pracuje już dwa tygodnie. Cieszy się, że poszczęściło się jej z zawodem: wszystko, czego potrzebuje to laptop z internetem.

– Dorastałam tu, więc mam się czym tu zająć oprócz pracy. Do tego na wsi nie trzeba pilnować przestrzegania odległości, bo ludzi tu jest mało. Własne podwórko i świeże powietrze: to jednoznacznie coś lepszego, niż siedzenie w domu i wychodzenie do sklepu, obliczając najbezpieczniejszą porę.

Po zakupy, do Iwacewicz jeździ mama Kaci, która pracuje w mieście. W sklepie zakłada maskę i rękawiczki.

W rodzinnej Woli Kacia zamierza pozostać do jesieni. W Mińsku ma co prawda wynajęte mieszkanie, a to dodatkowe wydatki. Ale za to podczas wiejskiej samoizolacji stara się robić wszystko to, na co wcześniej nie miała czasu: czyta książki, ogląda filmy i rozmawia z bliskimi.

– Myślę, że żyjemy w ciekawych czasach. Żeby coś tak nagle stanęło, wszystko się zamknęło i nic się w świecie nie działo – oprócz białoruskiej piłki nożnej… Kiedy coś jeszcze coś takiego się stało? Myślę, że każdy ma coś do przemyślenia i każdy powinien zrobić reset.

Pożyteczne z… pożytecznym

Dom Alaksieja w Wialiczkach. Dwa kilometry dalej jest już Litwa.

Szef sekretariatu Białoruskiej Platformy Narodowej Forum Społeczności Obywatelskiej Partnerstwa Wschodniego Alaksiej Minczonak „wykorzystał” epidemię, aby zrobić porządki w domu, na odległej wiejskiej kolonii. Organizacja, w której pracuje, przeszła na pracę zdalną już prawie miesiąc temu. Jak mówi Alaksiej, sektor pozarządowy jako jeden z pierwszych zareagował na sytuację z koronawirusem.

On wyjechał więc do chutoru (na kolonię) Wialiczki pod Postawami. Tam, dwa kilometry od granic z Litwą ma drewniany, wiejski dom.

– Akurat trzeba było zrobić niewielki remont, więc postanowiłem połączyć pożyteczne z… pożytecznym. Dziś nabyliśmy umiejętności tynkarzy, jutro weźmiemy się za ściany.

Na wsi Alaksiej jest już trzy tygodnie. Ostatni – wspólnie z żoną Hanną, która też pracuje w sferze NGO.

Alaksiej Minczonak jeszcze w “stołecznym” image’u.

– Z jedzeniem nie ma problemu. Mamy samochód i możemy pojechać do sklepu, do Łyntup. Wszystko wygląda tam całkiem bezpiecznie – sprzedawczynie w maseczkach, ludzie na ulicach też. O służbie zdrowia jakoś nie myśleliśmy – może dlatego, że jesteśmy młodzi. Ale, jeśli co, to samochodem dojedziemy do cywilizacji – śmieje się gospodarz.

Chutor jest bezludny, a w samej wsi zamieszkałe są tylko dwa domy. I to w odległości ponad dwóch kilometrów.

– Człowiek to tutaj rzadkie zwierzę. Z to w ciągu tych trzech tygodni widziałem żurawie, bociany, mnóstwo ptaków drapieżnych, wiele saren, dwa dzikie króliki, trzy lisy i łosie – wylicza Alaksiej.

Zachód słońca w Wialiczkach.

Sieć komórkowa tu nie sięga, ale jest internet – dzięki antenie ze wzmacniaczem. W cyfrowym kontakcie z cywilizacją Alaksiej i jego żona planują być do czasu, kiedy nie zmieni się sytuacja epidemiczna.

– Nie boimy się o siebie, tu jest dość bezpiecznie. Martwimy się o bliskich, którzy zostali w miastach. I ogólnie – o kraj, bo budzi wiele wątpliwości jak władze reagują na pandemię.

Z miast wyjechał, kto mógł

Dziennikarka Wolha Czekułajewa już miesiąc temu zmieniła mieszkanie w mieście na dom we wsi Kuczki pod Wilejką. Ona i jej mąż – dyrektor szkoły biznesu IPM Paweł Danejka mogą pracować zdalnie. Małżonek siedzi przy komputerze od 9 rano do późnego wieczora – narady i zajęcia odbywają się w Zoomie.

– W ogóle na wieś przyjechało wielu ludzi. Są tu wszyscy, którzy mogą pracować zdalnie lub wziąć urlop – mówi Wolha.

Mąż Wolhi również na wsi od rana do wieczora siedzi przed komputerem i pies musi czasem poczekać na obiecany spacer.

Życie na wsi bardzo się jednak zmieniło. Z sąsiadami widzi się tylko na ulicy. Odwołano niedzielną siatkówkę i czyn społeczny, podczas którego planowano uporządkować okolicę. Zostały tylko spacery z psem, połączone ze sprzątaniem śmieci w lesie.

Jedzenia wystarcza. Ale nadzieje Wolhi na handel przydrożny już się nie sprawdziły…

– Okazało się, że mieszkańcy wsi nie posłuchali rad prezydenta i nie wychodzą handlować, siedzą w domach. Nawet pokarmy wielkanocne święcili sami.

Takie imprezy w Kuczkach były jeszcze niespełna rok temu.

Koronawirus zdemolował miejskie życie kulturalne, zmienił też jego układ w Kuczkach. Od dwóch lat Wolha zapraszała tam na koncerty muzyków i artystów.

– I były już umowy na ten sezon. Ale niestety, wszystko odwołano.

Mimo to Wolha i Paweł zamierzają zostać na wsi co najmniej do połowy lata.

– To bardzo niepokojące, że wiele osób może teraz stracić swój biznes, któremu poświęcili lata życia. Przykre jest, że szef państwa nie chce wziąć odpowiedzialności za podjęcie niepopularnych kroków i szkoda, że stajemy się pośmiewiskiem dla cywilizowanego świata. Mamy jednak nadzieję, że nasze służby epidemiologiczne uporają się z tym, wbrew wszelkim przeszkodom – mówi ze swojego wiejskiego azylu nasza rozmówczyni.

Anastasija Rusieckaja, cez/belsat.eu

Zdjęcia z archiwów prywatnych naszych rozmówców.

Aktualności