Licznik bije: na Ukrainie prezydentem chce zostać już dwudziestu sześciu kandydatów


W ukraińskich wyborach nie zawsze chodzi o to, żeby wygrać. Znaczna część z armii kandydatów startuje z zupełnie innych powodów.

Media fascynują się wyścigiem Petra Poroszenki z Julią Tymoszenko i zwracają uwagę na dobijającego do peletonu komika Wołodymyra Zełenśkiego. W tym czasie za ich plecami czai się cała czereda mniej, lub bardziej egzotycznych outsiderów świata polityki.

Kto słyszał o pułkowniku policji Ilii Kiwie, byłym ministrze ochrony środowiska Ihorze Szewczence, albo Witaliju Skocyku -profesorze katedry hodowli pszczół z Charkowa? Poza wąskimi środowiskami i ich rodzimymi regionami, prawie nikt. A jednak każdy z obecnie zarejestrowanych 26 kandydatów nosi buławę prezydenta Ukrainy (i przy okazji naczelnego wodza) w kieszeni.

To rekord w historii ukraińskich wyborów prezydenckich. W 2004 r. kandydatów było 24. Formalnie każdy ma szanse, choć sondażowa popularność i szanse wyborcze niektórych oscylują wokół 0,01 proc. I właśnie dlatego, w rzeczywistość większość z nich to kandydaci „techniczni”. Nie chodzi im o wygraną, ale o zaszkodzenie innym uczestnikom prezydenckiego wyścigu.

Psy ogrodnika

Kiedy niedawno Swiatosław Wakarczuk, arcypopularny muzyk rockowy i lider zespołu Okean Elzy ogłosił, że nie będzie kandydował w wyborach, w ukraińskich mediach zawrzało. Jak to? Przecież о kandydaturze Wakarczuka szeptano od miesięcy. Tak, jakby wybory prezydenckie były jakimś plebiscytem popularności.

Swiatosław Wakarczuk był bardem rewolucyjnego Мajdanu, ale do polityki ostatecznie nie wszedł. Źródło: espreso.tv

Wakarczuk najwyraźniej wycofał się, bo zobaczył na liście kandydatów taką wybuchową mieszankę celebrytów, aktywistów, polityków i biznesmenów, że uznał, że będzie ona jedynie tłem dla głównych liderów: Julii Tymoszenko i Petra Poroszenki. I miał rację.

– Wielu pretendentów ma za zadanie jedynie rozbijać elektorat innych kandydatów, a przede wszystkim jednego z dwojga z czołówki – tłumaczy Biełsatowi Wołodymyr Fesenko, ukraiński politolog i dodaje – Ukraińska polityka jest dużo bardziej cyniczna i w porównaniu z np. polską wygląda, jak dobrze wyreżyserowany teatr, w którym niektórzy aktorzy celowo okłamują swoich widzów, czyli wyborców.

Czyli grają rolę takich „psów ogrodnika”. Sami bez szans na wygraną, ale za to odbiorą innym elektorat. Dobrze to widać na przykładzie elektoratu prorosyjskiego. Kandyduje Jurij Bojko z poparciem czołowego oligarchy wschodu Ukrainy. Ale zaraz za jego plecami niechętny rewolucji z Мajdanu elektorat ze wschodniej i południowej Ukrainy podgryzają Jewhen Murajew, czy Ołeksandr Wiłkuł. O ten elektorat walczy również oligarcha Sierhij Taruta, czy były marszałek parlamentu Ołeksandr Moroz.

– Zbierają wokół siebie prorosyjski elektorat, radykalizują go i uniemożliwiają w pierwszej turze zdobycie go któremuś z liderów sondażów, a w drugiej mogą wystawić swoje „głosy” na sprzedaż – mówi Fesenko. – I niewykluczone, że mogą wezwać do głosowania np. na Tymoszenko, jako „mniejsze zło” lub do pozostania w domach.

Podobnie sytuacja wygląda na flance radykalnego, populistycznego elektoratu nacjonalistycznego. Julii Tymoszenko odbiera głosy Ołeh Laszko. Jemu z kolei szkodzą: mało znany były komendant batalionu „Połtawa” Ilija Kiwa, pracujący dla ministra spraw wewnętrznych Arsena Awakowa oficer z MSW. Albo nacjonalista z partii Swoboda, Rusłan Koszułynśkyj, odbierający głosy nacjonalistycznego elektoratu, zwłaszcza na zachodniej Ukrainie. We Lwowie i okolicach silny jest lwowski mer Andrij Sadowy. Tyle, że nie wyszła mu na razie kampania wyborcza i plotki z jego obozu mówią, że najchętniej dogadałby się i oddał swoje poparcie.

Ale na targi jeszcze przyjdzie czas. Teraz każdy kandydat ma czas na zbieranie wyborczego kapitału, który zweryfikują wyborcy przy urnach.

Walka o promile

W gorącą, powyborczą noc w niedzielę 31 marca, i potem podczas drugiej tury będą się liczyć nawet setki oddanych głosów. Po pierwszej turze okaże się, ile głosów odebrali dwójce liderów „kandydaci techniczni”, a ile poodbierali oni sobie nawzajem. I już wieczorem 31 marca zacznie się gorący czas na giełdzie głosów. Wtedy właśnie kandydaci techniczni ujawnią, dla kogo pracowali tak naprawdę, deklarując poparcie dla któregoś z pretendentów w drugiej turze.

– Wtedy tak naprawdę zweryfikowane będą obecne, przedwyborcze sondaże – mówi Fesenko.

Na razie sondaże wprowadzają sporo chaosu. Jedne mówią, że do drugiej tury przechodzi Petro Poroszenko i Julia Tymoszenko, inne, że była premier i komik Zełenśkyj, a jeszcze inne (np. dzisiejszy SOCIS i Centrum Razumkowa), że do drugiej tury przejdzie Petro Poroszenko i Wołodymyr Zełenśkyj.

Każdy z tej trójki ma swoich, podgryzających mu elektorat, kandydatów technicznych. Jest np. grupa kandydatów przybierających maskę technokratów. Mówią dużo o budowie sprawnego państwa, drodze ku Europie i krytykują system oligarchiczny. Najbardziej szkodzą Poroszence, a najmniej Wołodymyrowi Zełenśkiemu, bo ten prowadzi kampanię występując w swoim kabaretowym show i zwracając się do ludzi, którzy polityką mało się interesują.

Ale taki np. Roman Bezsmertny, czy Dmytro Dobrodomow kreują się na polityków prozachodnich i nowoczesnych. W stawce nie brakuje i tych, którzy odwołują się do wartości patriotycznych i proamerykańskich, jak Anatolij Hrycenko. Wszyscy oni uważają się za polityków nurtu „pomajdanowego”. I odbierają głosy przede wszystkim obecnemu prezydentowi.

A wiele na to wskazuje, że swoją kandydaturę zgłosi jeszcze były premier Arsenij Jaceniuk. Nie ma szans na wygraną, ale odbierze Poroszence jeden, a może dwa procent poparcia. Może nawet promile. A to procenty na wagę rządów na Ukrainie.

Michał Kacewicz/belsat.eu

Aktualności