Od jutra dyplomaci, politycy, biznes i media będą mieć problem: jak traktować Alaksandra Łukaszenkę? Prezydentem już nie jest, ale realną władzę ma.
Dziś kończy się piąta kadencja prezydencka Alaksandra Łukaszenki. Unia Europejska, USA i większość Białorusinów uważa, że 9 sierpnia wybory były sfałszowane. W związku z tym Łukaszenka nie może być uznawany za prawowitego prezydenta. Od jutra mamy zatem nową sytuację prawną.
Białoruski aparat administracyjny wykonuje polecenia Łukaszenki. Mniej więcej wykonuje, gdyż nie jest znana skala działania nomenklatury siłą inercji, z czysto oportunistycznych pobudek, albo ze strachu. Społeczeństwo nie wykonuje, gdyż mimo kolejnych gróźb wciąż wychodzi protestować na ulice.
W tym sensie, z czysto prawnej, ale i społecznej perspektywy Białoruś jest państwem upadłym. Z władzą pozbawioną legitymizacji i ze społeczeństwem zarządzanym za pomocą czystej, fizycznej przemocy. Przypomina bardziej rozdartą podobnym konfliktem Wenezuelę, gdzie nieuznawany przez większość społeczności międzynarodowej od stycznia ubiegłego roku Nicolas Maduro rządzi rozdartym społeczeństwem z pomocą wojska i policji.
Dość długo mówiło się, że rządy, prezydenci i przywódcy pojawiają się i odchodzą. A on trwa. Jest od zawsze. Kiedy Alaksandr Łukaszenka w lipcu 1994 r. pierwszy raz został prezydentem Białorusi, nikt się nie spodziewał, że to będzie na długo. Bo czasy były niespokojne, a w młodych państwach powstałych po rozpadzie sowieckiego imperium szalały polityczne namiętności, kryzysy i wiele się zmieniało bardzo szybko.
A jednak. Jego władza jest zaledwie o rok młodsza od historii Unii Europejskiej. W czasie jego rządów Unia zbliżyła się do Białorusi, opierając swoje granice na Bugu i Niemnie. Podobnie jak NATO. Zaczynały się i kończyły wojny bałkańskie. Przez świat przetoczyło się kilka kryzysów i wiele wojen. W Rosji pojawił się Władimir Putin, a ukraińską rzeczywistość przeorały dwie rewolucje.
Nawet w wydawałoby się zabetonowanych skorumpowanymi układami nomenklaturowymi byłych republikach radzieckich i w świecie arabskim następowały demokratyczne przemiany. Gwałtowne, często rewolucyjne. A na Białorusi życie toczyło się leniwym tempem. Wstrząsane co kilka lat, zwykle w okresie kampanii wyborczych, mniejszymi lub większymi protestami. I dotykającymi kolejnego już pokolenia Białorusinów pacyfikacjami, represjami, masowymi aresztami.
Na scenę wkroczyło nowe pokolenia, wychowane już w świecie Łukaszenki . Dwudziesto-, trzydziestolatkowie nie pamiętający świata bez niego, zasili szeregi zbuntowanych, ale i milicji. Kiedy wiosną tego roku coś w nich pękło, to pękło po obu stronach. Jedni wyszli na ulice protestować, drudzy, choć stanowiący mniejszość, to jednak uzbrojoną po zęby mniejszość – pacyfikować bunt z zajadłym fanatyzmem.
Większość Białorusinów zobaczyła, że wieczny dyktator to nagi król. Miotał się, kiedy na Białoruś (jak i na cały świat) spadła katastrofa pandemii. Wierzgał w panice naciskany przez Putina. Zamydlał propagandą sukcesu stan, który każdy widział codziennie w swoim portfelu. Stan tonącej gospodarki i rozpadającego się modelu państwa klienckiego, uwieszonego błagalnie u rosyjskiej klamki.
Łukaszenka nie dojrzał tej przemiany. Nie docenił, że zmęczenie jego władzą znalazło ujście i Białorusini są gotowi w podróż w nieznane już bez niego. Jak każdy, pewny siebie autokrata postanowił zorganizować wybory, niby-demokratyczne misterium. Zrobił, jak wiele razy wcześniej. Wynik zaklepany, potem tajne zaprzysiężenie i jest już prezydentem na kolejną pięciolatkę. Nie tym razem.
Tym razem Łukaszenka stracił i tak wątpliwą legitymację do władzy, bo popartą wcześniejszymi, sfałszowanymi wyborami i utrwalaną milicyjną pałką. Ale jeszcze bardziej stracił ją w wyniku masowych protestów. Odpada już argument często powtarzany przez chętnych do oportunistycznego „dogadywania” się z Łukaszenką. Brzmiał on do tej pory jak mantra, powtarzana przez kolejne pokolenia europejskich dyplomatów i ekspertów: no tak, może to dyktator, może fałszuje wybory, ale on ma rzeczywiste poparcie społeczne, a przeciw sobie garstkę niezorganizowanej opozycji.
Kiedy jednak na ulice białoruskich miast wychodzą setki tysięcy, trudno mówić o społecznym poparciu, nawet takim, które wychodzi z dzielenia wyników wyborczych przez dwa, a może trzy lub cztery. I wreszcie Łukaszenka stracił międzynarodową legitymację.
To już nie jest sytuacja, kiedy spadają na niego sankcje. A i te przecież spadły. To nie jest już sytuacja, kiedy słychać ostre w formie, ale puste w treści, krytyczne oświadczenia europejskich polityków. To jest sytuacja, kiedy Europa i USA mówią: nie jesteś dla nas prezydentem Białorusi. Łukaszenkę uznaje Władimir Putin. To wystarczająco, żeby dalej brnąć w rolę wasala Kremla. Za mało, żeby prowadzić jakąkolwiek politykę zagraniczną.
Nie odbędzie się żadne spotkanie na wyższym szczeblu z politykami z Zachodu. Telefon od Mike’a Pompeo też był raczej ostatnim telefonem na tym poziomie. Kontakty zostaną zredukowane do czysto technicznych, między dyplomatami i instytucjami niższego szczebla. No, bo nikt nie będzie rozmawiał z uzurpatorem na równych prawach. Zachód rozmawiać z reżimem eks-prezydenta będzie musiał. Choćby w trosce o Białorusinów.
Będą to jednak bardziej negocjacje, jak z terrorystą trzymającym zakładników. Do kogoś takiego wysyła się specjalnie wyszkolonych negocjatorów, których zadaniem jest zredukowanie napięcia, ochrona zakładników i doprowadzenie do samodzielnego poddania się terrorysty. Dla Łukaszenki będzie to oczywiście bolesne wizerunkowo, ale on to sobie wytłumaczy. Logiką „oblężonej twierdzy” można wiele wytłumaczyć.
Mniejsza zresztą o odczucia i samopoczucie Łukaszenki. Ważniejsze jest jakie będą konsekwencje dla Białorusinów. Ich kraj znajdzie się w coraz większej izolacji. A oni wobec coraz bardziej przypieranego do muru człowieka pozostawionego na łasce i niełasce rosyjskich patronów. Putin nie będzie miał wątpliwości, jak nazywać Łukaszenkę. Dopóki nie przygotuje planu na jego następcę, będzie mówił do niego „prezydencie”, choć prywatnie i w myślach nazywa go zapewne bez szacunku i mniej pochlebnie.
My dziennikarze, ale i dyplomaci, oraz politycy, stoimy przed dylematem. Czy od dziś Łukaszenka to eks-prezydent, niby-prezydent, pełniący samozwańczo funkcję prezydenta? Takich wątpliwości nie mają na szczęście Białorusini. Oni wiedzą, że to uzurpator. To ktoś, kogo po prostu już nie powinno być w pałacu prezydenckim.
Michał Kacewicz/belsat.eu
Inne teksty autora – w dziale Opinie
Redakcja może nie podzielać opinii autora.