„Jak pracowałam w LifeNews: polityka informacyjna bez zahamowań i moralności” (część 2)


Białoruska dziennikarka Maria Skaradziłka opowiada o „kuchni” telewizji LifeNews: ile „kosztuje” ekspert? Kim są telewizyjni „generałowie”?

Czytajcie część pierwszą: Jak pracowałam w LifeNews: dziennikarz potrzebny od zaraz

Polityka informacyjna

Kto i za co odpowiada w „pierwszej w najnowszych wiadomościach” trudno się zorientować, ale po przepracowaniu tam nawet dnia następuje przebłysk w świadomości i już się wie, że medium, które pracuje bezpośrednio z informatorami, ma wyraźnie podzielone struktury. To korespondenci, którzy na ławce zapasowych czekają na swoje wejście oraz producenci, z których każdy odpowiada za swojego informatora z zewnątrz.

Np. główny producent ds. sytuacji nadzwyczajnych (dzwonią do niego lekarze z największych szpitali, z którymi zawarto personalne umowy w sprawie honororariów, policja, strażacy, Komitet Śledczy), producent ds. awantur i zgonów wśród celebrytów (tu na linii są managerowie drogich restauracji, szpital im. Sklifosowskiego, byli specjaliści od PR, „niedogwiazdy”, osoby żądne sławy itd.)

Kiedy tylko coś się wydarzy, odpowiedni producent natychmiast wydaje polecenie korespondentowi, który dosłownie leci z operatorem na miejsce. Przypadki, że reporterzy LifeNews przyjeżdżali do pożaru wcześniej niż strażacy, nie są wymyślone.

Wymagania wobec korespondentów są zawsze takie same: jak najwięcej jakichkolwiek „obrazków” z miejsca wydarzenia i najszybciej jak się da (albo jeszcze szybciej). Najczęściej korespondent nie musi rozmawiać z prowadzącym wiadomości, on musi wleźć do podpalonego budynku, przez lufciki przedostać się do świadków, pod spódnicę do rzeczniczki strażaków. I ułożyć z tego historię. Nieważne, czy prawdziwą. Life powinien być pierwszy, a więc cytowany (czytaj – sprzedawany).

Sprawdzać fakty będą inne media i tracić na to czas. Dla LifeNews ważny jest sam fakt wydarzenia. Wiedzą to wszyscy korespondenci. Że fajnie jest się gdzieś dostać, zainstalować „pluskwę”, ustawić kamerę i z włączoną czerwoną diodą nagrywać człowieka, który nie ma o tym pojęcia – ze słowami „wszystko pozostanie między nami, niczego nie nagrywamy, przecież operator nawet wyszedł”. To standard, bo LifeNews ma znakomitych prawników.

Osobna kasta to redaktorzy, którzy zawsze (i ja też, kiedy tam pracowałam) w celu uzyskania odpowiedniej „setki” – nagranej wypowiedzi – codziennie urządzają całe słuchowiska.

Chcesz się dowiedzieć w jakich okolicznościach Cyganie porwali dziecko wprost ze szpitala w centrum Moskwy? Dzwoń do szpitala, tylko nie zapomnij się przedstawić jako cierpiąca babka (ciotka, najlepsza przyjaciółka porwanego dziecka). Nieważne jaką bzdurę wciśniesz przez słuchawkę, ważne są informacje.

Potrzebne są łzy zdesperowanego dłużnika, który nie płaci kredytu i grozi w Youtube zamachem terrorystycznym? Telefonuj jako policjant. I znów pamiętaj, że LifeNews ma najlepszych prawników.

A kto kiedy zresztą się bał? Tym bardziej, jeśli przyjechało się z Zas***ńska jako młody ambitny człowiek, który zaczepił się do stabilnej pracy i średniej płacy. A przecież zespół LifeNews to w 95 procentach przyjezdni z regionów, którzy wynajmują stare pokoje na obrzeżach Moskwy marzą o sławie. Normalka…

Mówiąc o różnych sytuacjach w pracy, to na górze trójkąta należy umieścić słowo ZLECENIE. Wszyscy wiedzą, że pewnego pięknego dnia wszechpotężnego założyciela LifeNews, a wówczas jeszcze – gazety „Żyzń”, wezwano na dywanik.

Rozmowy uwieńczyły się sukcesem, a potem jeden bardzo poważny urzędnik państwowy publicznie oznajmił, że w celu zapewnienia bezpieczeństwa informacyjnego niezbędne jest powołanie potężnego zasobu. Chodziło nie o jedno medium państwowe, ale powstanie całego klastra newsowego, który byłby zdolny do prowadzenia na odpowiednim poziomie wojny informacyjnej ze wszystkimi przeciwnikami. Do tego klastra nieoficjalnie postanowiono włączyć media rodziny Arama Gabrelianowa.

I trzeba podkreślić, że klan Gabrelianowów służy Putinowi sumiennie i z pełnym oddaniem – nie ukrywając swoich myśli.

„99 proc. wszystkich ludzi, weź każdego – redaktor naczelną TV RBK, która pisała otwartą (***) na rodzinę Putina, (***) wymyślali, „Putin – Hitler” itp. – wszyscy oni współpracują z Kremlem. Nie wierz żadnemu redaktorowi, nawet amerykańskiemu, który mówi: „Ja z Departamentem Stanu nie współpracuję”. To znaczy, że jesteś debil, jesteś nikomu niepotrzebny. Jeśli jesteś niepotrzebny Departamentowi Stanu, to po (***) jesteś w ogóle komuś potrzebny?” – tłumaczył swego czasu Aram Gabrelianow, właściciel LifeNews.

Codziennie Gabrelianow osobiście prowadzi korespondencję z agentami rządu i wykonuje informacyjne zadania „naczalstwa”. Każdy newsowiec, który pracuje w redakcji LifeNews wie, kogo można zapraszać przed kamery, a kogo bijemy po twarzy. To zwyczajna logika, ponieważ w przytłaczającej większości rosyjskich mediów istnieją ludzie, którzy mówią rzeczy niezbędne, zgodne z polityką formatową, a więc – ze źródłem finansowania.

Tych, którzy mówią niezupełnie to, co jest potrzebne LifeNews, ale mają szczególną wartość ze względu na rozpoznawalność – próbowano kupować. Kosztorys honorariów dla takich ludzi (politologów, aktorów, reżyserów, działaczy społecznych) sporządza się raz na trzy miesiące – zapewne odgrywa tu też rolę kurs walut.

Ktoś może kosztować raptem 5 tys. za wejście na antenę i odtworzenia potrzebnej nam informacji według naszego scenariusza, a ktoś – 50 tys. Wszystko zależy od siły przekonywania. Nie ma co mówić o sumieniu, to staromodne. Tak, przychodzili do nas ludzie, których przekupowaliśmy. Występowali u nas, a potem szli do innych mediów i mówili na odwrót.

Biedni aktorzy plączą się w zeznaniach? Nie, po prostu brakuje im pieniędzy. A magiczne imperium wiadomości płaci im za opinie i nie pyta, na ile są one szczere. Przyznajmy się – i tak nie wiemy, co u kogo siedzi w głowie. Po prostu są zasady, których ktoś się trzyma, a ktoś – nie.

W rzeczywistości holding Gabrielanowa pełni rolę karawanu w długim horrorze. Zajmuje się poszukiwaniem materiałów kompromitujących przeciwników Kremla i wykorzystuje do tego wszystkie metody znane we Wszechświecie: podsłuch, śledzenie, pisanie zleconych materiałów, prowokacyjnych, fejkowych wiadomości itd.)

Za to wszystko LifeNews nie był ukarany ani razu. Oni mogą wszystko i wszystko wiedzą. Co i jak konkretnie?

To, że są ludzie w pagonach, którzy zajmują się segmentem wiadomości. Ciepło mówimy o nich „generałowie”. Dzwoniąc do nich z pominięciem oficjalnych biur prasowych, od których inne media całymi dniami oczekują dyżurnych odpowiedzi, my uzyskujemy wszystko czego potrzebujemy. Ale to dotyczy tylko „informacji operacyjnych”. Wszystko co dotyczy żywych ludzi to sztuka Szekspira i słuchowisko radiowe.

Technologia produkcji newsa jest prosta: zrobić z absolutnie każdej wiadomości historię z dwiema ofiarami. Można ją rozdmuchać ze zwykłej repliki jednego uczestnika wydarzenia, wyrwanej z ogólnego kontekstu i wstawionej do tytułu. Dalej – dzwonimy do potencjalnego oponenta lub nawet przyjaciela „bohatera” i ogłaszamy mu właśnie ten cytat. Uzyskujemy efekt oburzenia. I już – skandal jest gotowy. Dalej – improwizujemy. Organizujemy dyskusję.

I pamiętamy oczywiście, że dziennikarstwo to twórczy zawód, wykręcić się można zawsze. Kwestii „po prostu niewłaściwie pana zrozumiałem” w razie katastrofy, nikt jeszcze nie odwoływał.

Newsroom

Sceneria miejsca pracy jest wręcz kinowa. Wiecznie huczący newsroom, który z góry, zza przezroczystych ścian obserwuje Big Boss. Co prawda patrząc z boku, przypomina to zachodni styl pracy otwartych biur. Nowe komputery „z jabłkiem”, średnie zarobki, których w pełni starcza na chleb, smartfon i urlop na Krymie latem.

Jednak szkielet zespołu stanowią ci, którzy przyjechali, przylecieli, a nawet przypełźli z innych regionów. Nie ma tu osobistego snobizmu, bo sama taka jestem, ale mówiąc o LifeNews nie można nie wspomnieć o błędach w tekstach i trącącym analfabetyzmem języku.

Tym dzieciakom jest wszystko jedno, jak zarabiają pieniądze – na trupach, wymiocinach, czy na własnych nerwach. Są gotowi pracować po 16 godzin dziennie z jednym, wyproszonym dniem wolnym raz na dwa tygodnie. I czuć się g***m.

Dlatego, że są nim tu – w samej Moskwie, a nie u siebie na wsi. Połamane ręce i nogi to nie przeszkoda w pracy. Jest się wtedy jaskrawym punktem w nowoczesnym newsroomie, ze swoim gipsem i kulami. A prezenterami były tu przecież postacie znane z kobiecych pism i niegdysiejszych wiadomości telewizji białoruskiej.

Można odnieść wrażenie, że przybyszom z Mińska dolewa się jakiegoś tajemniczego miodu do mocnych napojów, aby przyjeżdżali do pracy w LifeNews. Ludzie niezwiązani z zawodem, którzy nie wiedzą nic o specyfice pracy z wiadomościami itd., zostawali twarzami tej telewizji. Ojczyzną tych ludzi była telewizja białoruska.

I niepotrzebnie Gabrelianow wysyłał ich ich na kursy mające podnieść stopień ich edukacji i władania językiem. Pomysł nie wypalił. Ale ci ludzie i tak w pełni realizują się w w wojnie informacyjnej na zlecenie swoich szefów.

Maria Skaradziłka/ GH, TP, IC dla belsat.eu

Aktualności