Decyzja prezydenta Rosji Władimira Putina o przeprowadzeniu fikcyjnych referendów w okupowanych przez Rosję regionach Ukrainy i ogłoszeniu mobilizacji rezerwistów po raz kolejny udowodniła, że rozpoczęta przez Putina 24 lutego „operacja specjalna” wcale nie przebiega zgodnie z planem.
O „referendach” mówiło się praktycznie od pierwszych dni wojny. Już wtedy twierdzono, że uznanie przez Władimira Putina „niepodległości” tzw. republik ludowych to wstęp do opóźnionej aneksji. Kreml odrzucił jednak klasyczny scenariusz krymski. W 2014 roku wojska rosyjskie kontrolowały praktycznie całe terytorium Krymu, sięgając aż po granice administracyjne autonomii. Oczywiście, Moskwa chciała osiągnąć ten sam cel z „republikami ludowymi” Donbasu i innymi okupowanymi terytoriami. Niemniej jednak w tej chwili wojska rosyjskie kontrolują większość terytorium tylko w obwodach ługańskim i chersońskim, a i tu tracą grunt pod nogami w wielu miejscowościach.
W ciągu pół roku wojska rosyjskie wciąż nie zdołały dotrzeć do granic administracyjnych obwodu donieckiego, choć był to oficjalnie ogłoszony powód ataku na Ukrainę. W obwodzie zaporoskim okupanci nie kontrolują nie tylko większości terytorium obwodu, ale także samego centrum obwodu. A jednak Putin zdecydował się na przeprowadzenie „referendów”, chociaż aneksja terytoriów po ich przeprowadzeniu tworzy zupełnie nową sytuację – wojna, z punktu widzenia rosyjskiego przywództwa, będzie już toczona na terytorium Federacji Rosyjskiej. Z jednej strony zwiększa to możliwość szantażu – na przykład poprzez groźbę użycia broni jądrowej. Z drugiej strony utrata jakiegokolwiek terytorium wyglądałaby zupełnie inaczej niż walki pozycyjne na terytorium innego państwa – Ukrainy czy nawet „DRL”.
Ponadto aneksja ukraińskich terytoriów spowodowałaby, że Krym straciłby swój wyłączny status jako ziemia sporna i sakralna dla Rosjan. Teraz nawet zwolennik Putina nie może nie zauważyć, że w aneksji Krymu w 2014 roku nie było nic wyjątkowego – Władimir Putin po prostu zagarnął to, co mógł zagarnąć.
To, że Władimir Putin chce utrzymać zagarnięte terytoria i zająć nowe poprzez zarządzenie masowej mobilizacji – wciąż nie wiemy, ilu Rosjan zamierza oddać pod broń: 300 tysięcy według ministra obrony Rosji Siergieja Szojgu czy milion według Nowej Gaziety. Europa – to tak naprawdę nie sukces, ale porażka operacji specjalnej.
Przecież wysłane na wojnę wojska Putina powinny już dawno zająć cały Donbas i południe, obalić rząd Ukrainy i stworzyć marionetkowy reżim w Kijowie. A w konsekwencji, nie mając dostępu do granic administracyjnych regionów, trzeba zacząć mobilizować i zająć się wymianą głównego lobbysty rosyjskich interesów w Kijowie Wiktora Medwedczuka, którego Putin z pewnością chciałby widzieć na najważniejszych stanowiskach w marionetkowej administracji.
Oczywiście przed nami jeszcze wiele niepokojących miesięcy. Ale na razie są to wszystko wskaźniki porażki. A także jako wskaźniki „popularności” wojny Putina – Rosjanie dosłownie uciekają z kraju we wszystkich możliwych kierunkach.
Dobrze pamiętam pierwszy poranek wojny powitany we Lwowie. Syreny przeciwlotnicze, czarne niebo – i kolejki w wojskowych komendach uzupełnień i sklepach z bronią. Kolejki te bardzo różnią się od tłumów na rosyjskich lotniskach i przejściach granicznych. Przecież tak jest zawsze, gdy jedni chcą bronić ojczyzny, a inni nie chcą uczestniczyć w agresywnych wojnach swoich zbrodniczych władz.
Witalij Portnikow dla Vot-Tak.tv / belsat.eu
Inne teksty autora w dziale Opinie
Redakcja może nie podzielać opinii autora.