Rok temu splot wydarzeń rozpoczął najbardziej burzliwy czas w historii współczesnej Białorusi. Wszystko za sprawą zastępczej decyzji, improwizacji, niesamowitej odwagi, ciężkiej pracy Swiatłany Cichanouskiej.
Kandydować w wyborach przeciw Alaksandrowi Łukaszence miał jej mąż, Siarhiej Cichanouski. To on, za sprawą popularnego wideo-bloga krytykował sytuację w kraju. Był człowiekiem spoza polityki. Nie miał nic wspólnego ze „starą opozycją”. Kiedy postanowił startować w wyborach i zbierał podpisy wielu poważnych ekspertów zastanawiało się, czy Cichanouski nie jest „projektem” Łukaszenki, lub Moskwy.
Bloger z Homla 7 maja wrzucił do sieci film z oficjalną deklaracją, że chce kandydować. Centralna Komisja Wyborcza odrzuciła jednak kilka dni później jego wniosek o rejestrację, jako kandydata, uznając, że w dokumentach brakuje jego podpisów. Brakowało, gdyż jeszcze 6 maja Cichanouski został aresztowany i przebywał za kratami.
Wniosek o rejestrację 15 maja 2020 r. złożyła więc Swiatłana, żona blogera. Wtedy wydawało się, że to jedynie akt czysto symboliczny, próba ratowania męża, albo desperackiego utrzymania nadziei części Białorusinów. Równo rok temu – 20 maja CKW zatwierdziła ten wniosek i zarejestrowała jej tzw. grupę inicjatywną – czyli sztab wyborczy. Tego samego dnia wyszedł z aresztu Siarhiej. Na dziewięć dni. W tym czasie jeździł z żoną po kraju i pomagał jej zbierać podpisy. Akcja ich zbierania zamieniła się w festiwal entuzjazmu i nadziei na zmiany. Po ponownym aresztowaniu Cichanouskiego (tym razem już na dobre, nie wyszedł z więzienia do dziś), nadzieje, że władza pozwoli wziąć udział w wyborach jego żonie były niewielkie.
Początkowo kampania Swiatłany Cichanouskiej wyglądała zaskakująco normalnie. Jak na białoruskie warunki. Były wiece, kampania w internecie. Władza jakby trzymała się z daleka. Gdzieś w tle nieustannie wisiały obawy, że kolejny wiec będzie zakazany, że władze zatrzymają ją, że w ogóle nie dopuszczą do wyborów. Nic takiego się nie stało. Swiatłana, razem z Weraniką Capkałą i Maryją Kalasnikawą stworzyły trio.
Najlepsi spece od PR-u z uznaniem kiwali głowami. Trzy kobiety o zdecydowanym, ale jednocześnie sympatycznym wizerunku, idealnie kontrastowały z trzymającym się władzy od ponad ćwierćwiecza, brutalnym i znanym z mizoginizmu autokratą. Kontrastowały i na tle dotychczasowej opozycji, pogrążonej we frakcyjnych konfliktach i mówiącej niezrozumiałym językiem o sprawach abstrakcyjnych dla większości Białorusinów.
Trio było powiewem świeżości. Idealnie wpisywało się w aspiracje młodego pokolenia zmęczonego Łukaszenką. Największe wiece gromadziły tysiące ludzi. Brak doświadczenia, świeżość i pozytywnie rozumiana zwyczajność Cichanouskiej były jej zaletą. Widoczna w czasie telewizyjnego wystąpienia trema nie była przecież reżyserowana. I naturalnie przekonująca, że oto przed narodem stoi jedna z nich po to, żeby rzucić wyzwanie autokracie z całym jego aparatem i zasobami.
Dla Białorusinów te wydarzenia były szokiem niespodziewanej odwilży. Dawały nadzieję. Białoruś nie widziała od wielu lat takiego entuzjazmu i zaangażowania. Cichanouskaja, jako ktoś spoza podzielonego środowiska opozycyjnego, zyskała poparcie głównych sił występujących przeciw Łukaszence. Jak się później okazało, z czasem pojawiały się rysy na opozycyjnym monolicie. Ale wtedy, wiosną i latem ubiegłego roku, stała na czele potężnego ruchu domagającego się zmian.
Emocje, które wyzwoliła ruszyły z nie tylko tych, którzy już wcześniej angażowali się w życie polityczne (uczestniczyli w protestach, byli aktywni w internecie, czy choćby szukali w sieci krytycznych wobec władzy treści), ale i ludzi całkiem biernych i pogodzonych z tym, że na Białorusi nic się nie zmienia. Pogodzonych, ale i zmęczonych.
Dzięki kampanii Cichanouskiej i jej towarzyszek udało się przełamać depresję. Tysiące ludzi na poziomie lokalnym: sąsiedzi, znajomi, studenci, ale i emeryci, oraz mieszkańcy małych miejscowości i pracownicy sfery budżetowej – do tej pory najbardziej bierni, lub lojalni wobec władzy, zaangażowali się najpierw w kampanię Cichanouskiej, potem w kontrolę wyborów, a następnie w protesty.
Władza była w tym czasie w defensywie. Owszem, podejmowała próby nacisków na Cichanouską, zatrzymywani byli jej współpracownicy, a sam Łukaszenka kpiąco mówił swojej oponentce, że jest „gospodynią domową” i nie ma pojęcia o polityce. Jak się okazało, miała większe niż sam Łukaszenka, który od dawna nie uprawia polityki, tylko zarządzanie strachem i przemocą. Tak też wyglądała kampania Łukaszenki. Sprowadzała się do objazdu jednostek wojskowych i straszenia, że poleje się krew, kiedy dojdzie do protestów oraz do operacji zastraszenia Białorusinów tajemniczą próbą zamachu, kiedy na Białorusi zatrzymani byli rosyjscy najemnicy.
Jednak na początku sierpnia jasne było, że szykuje się konfrontacja. Białorusini zainwestowali w Cichanouską ogromne pokłady nadziei i nie zamierzali odpuścić. Podobnie jak władza.
Protesty, które zaczęły się zaraz po wyborach 9 sierpnia, przeorały nie tylko białoruską rzeczywistość. Odebrały Łukaszence legitymację do sprawowania władzy, nawet w tak bardzo umownie pojmowany sposób, jak do tej pory. Sprowadziły na Białorusinów falę niespotykanej przemocy i zredukowały władzę Łukaszenki do zarządzania krajem za pomocą ludzi w mundurach i aparatu represji. To co się wydarzyło po wyborach, doprowadziło również do poważnej zmiany geopolitycznej w regionie. Białoruś Łukaszenki utraciła nawet ten bardzo wątły kredyt zaufania ze strony Zachodu.
Opierał się on głównie na nadziei, że Łukaszenka w obawie przed Rosją będzie podejmował jakieś, choćby pozorowane próby dialogu z UE, czy USA. Próby te zawsze mogły się wiązać ze stawianiem mu warunków, ratujących opozycję, czy po prostu Białorusinów, przed represjami. Po 9 sierpnia tego typu polityka skończyła się. Łukaszenka wpadł w ramiona Władimira Putina i raczej się z nich nie wydostanie. Tylko z jego strony może liczyć na wsparcie. Również w prowadzeniu polityki represji. Świadczy o tym solidarne oburzenie Putina na rzekomą próbę zamachu, wychwytywanie białoruskich dysydentów w Rosji, wsparcie logistyczne, techniczne i finansowe dla białoruskiego sektora siłowego itd.
Cichanouskaja wyjechała z Białorusi. Później popełniła parę błędów i nie wszystko się udawało. Zdarzało się jej przestrzelić. Jak choćby wtedy, kiedy postawiła władzy ultimatum i miała pewność, że wybuchną strajki paraliżujące Białoruś. Albo, kiedy jej otoczenie od początku 2021 r. zapewniało, że wiosną ruszy nowa fala protestów i nie doceniło trwających od miesięcy represji zastraszających Białorusinów.
Cichanouskaja stała się jednak nie tyle przywódczynią protestu, co kimś w rodzaju nieformalnego prezydenta na uchodźctwie. Prowadzi bardzo aktywną dyplomację, jeżdżąc po całym świecie przekonuje polityków i środowiska opiniotwórcze, że nie powinny zapominać o Białorusi.
Dzięki takiej działalności ciągle żyje nadzieja na Białoruś bez Łukaszenki. A dowodem na to jest też fakt, z jakimi honorami faktyczna zwyciężczyni zeszłorocznych wyborów jest podejmowana przez rządy, parlamenty i szefów państw. O czymś takim Łukaszenka zawsze mógł tylko pomarzyć. A teraz może zapomnieć na zawsze.
Michał Kacewicz/belsat.eu
Inne teksty autora w dziale Opinie
Redakcja może nie podzielać opinii autora.