To tylko jedna z zebranych przez dziennikarzy Biełsatu relacji, które dokumentują fakty brutalnej przemocy stosowanej przez funkcjonariuszy reżimu wobec uczestników pokojowych protestów i przypadkowych osób. Swoje historie opowiedziały nam same ofiary.
Mąż Kaci (imię zmienione) został zaciągnięty do milicyjnej więźniarki i tam pobity. Kilku mundurowych otoczyło Kacię i zaczęło ją obrażać, udając, że zaraz rzucą się na dziewczynę. W tle cały czas było słychać krzyki męża. Jeden z funkcjonariuszy zerwał jej z ręki białą wstążkę (symbol zwolenników kontrkandydatki Alaksandra Łukaszenki w wyborach prezydenckich Swiatłany Cichanouskiej) i kazał Kaci ją zjeść. Dziewczyna nie wiedziała, co się dzieje. Za odmowę połknięcia bransoletki milicjant uderzył ją po rękach. Szczęśliwie dla niej napastnicy znaleźli sobie inną ofiarę. Małżeństwo zabrano do aresztu przy ulicy Akreścina.
23, a potem aż 36 osób w celi czteroosobowej. Jedynym ratunkiem jest tzw. „karmnik”, okienko w drzwiach celi, które służy do podawania posiłków. Jednak przez trzy dni więźniowie nie dostawali jedzenia ani wody. „Karmnik” był jedynym otworem, przez które do celi docierało powietrze. Gdy nie był zamknięty.
Okienko zamykano najczęściej w nocy, gdy z sąsiednich cel wyprowadzano więźniów i bito ich na korytarzu. Wiele osób zatrzymano razem z członkami rodzin, więc kobiety z przerażeniem słuchały krzyków dobiegających zza zamkniętych drzwi. Przez brak dopływu powietrza nie dało się oddychać. Jedna z kobiet została postrzelona gumową kulą. Kiedy przyszedł zobaczyć ją lekarz, inne kobiety prosiły go, by pozwolił otworzyć okno.
– Nie dało się rozmawiać, bo nie było tlenu. Nie dało się było płakać, bo nie było tlenu. Pomyślałam, że jeśli tam umrę, to będzie to najgłupsza śmierć, jaką w ogóle można sobie wyobrazić – wspomina Kacia. – To przypominało sceny z wojny, kiedy prowadzono ludzi do komór gazowych. Wszystko wyglądało bardzo podobnie.
Ostatniej nocy więźniowie przygotowywali się na śmierć.
Trzeciego dnia czekał ich proces i przeniesienie do aresztu w podmińskim Żodzinie. Kacię skazano na 10 dni aresztu. Sędzia nawet nie powiedziała, jakie zarzuty jej postawiono. Czekając na milicyjną więźniarkę, która miała zabrać kobiety z dziedzińca aresztu przy ul. Akreścina, Kacia płakała po raz pierwszy. Dziesiątki pobitych mężczyzn klęczały jeden obok drugiego. Niektórzy nie mogliby wstać o własnych siłach. Kacia nie wiedziała, że jej mąż został już wcześniej zwolniony i ze strachem patrzyła na pobite twarze.
Po drodze do Żodzina w więźniarce dziewczynom towarzyszyło trzech strażników. Dwóch z nich siedziało z telefonami w rękach, przeglądali profile na Tinderze (aplikacja do nawiązywania znajomości – belsat.eu). Trzeci, najstarszy, próbował wmówić zatrzymanym, że na Akreścina nikt ich nie pobił.
Jak twierdzi Kacia, pracownicy aresztu śledczego w Żodzinie nie wiedzieli, co zrobić z więźniami, którzy nie mieli ze sobą dokumentów. Ona miała ze sobą tylko zaświadczenie o pobycie w areszcie przy ul. Akreścina. Jedna z funkcjonariuszek zajęła się naszą bohaterką i jeszcze jedną dziewczyną, która była w takiej samej sytuacji. Po kilku godzinach oczekiwań w pomieszczeniach administracji w końcu ją wypuszczono.
Kacia miała szczęście – jej mąż czekał na nią pod murami aresztu. Znalazł swoją żonę w bazie Centrum Obrony Praw Człowieka „Wiasna”. Organizacja powiadomiła go, że zatrzymani wyszli na wolność.
Para nie planuje powrotu do ojczyzny, dopóki władza się nie zmieni.