„Partyzanci. Dziennikarze na celowniku Łukaszenki” już w księgarniach


Partyzanci_proj. Uładzimir Cesler
Okładkę książki zaprojektował znany białoruski grafik Uładzimir Cesler, zdj.: materiały prasowe

29 polskich dziennikarzy napisało książkę o 20 swoich kolegach z Białorusi, którzy są prześladowani przez reżim. Wśród nich są też dziennikarki Biełsatu Kacieryna Andrejewa i Daria Czulcowa. Dochód ze sprzedaży książki trafi do Informacyjnego Biura Białoruś w Fokusie, które przeznaczy pieniądze na pomoc represjonowanym dziennikarzom.

Dziennikarze potrzebują pieniędzy na pomoc prawną, sprzęt (często jest on konfiskowany przez milicję), czy bezpieczny kąt, kiedy muszą uciekać przed prześladowaniami.

– Niezależni dziennikarze na Białorusi trafiają do więzień, są bici, nigdy nie wiedzą, czy wrócą wieczorem do domu – podkreśla Arleta Bojke, pomysłodawczyni i koordynatorka projektu.

W przedsięwzięciu wzięli udział dziennikarze m.in. TVP Info, Biełsatu po polsku, “Gazety Wyborczej” i TVN24, Telewizji Republika i Onetu. Na ponad 300 stronach przedstawiają oni historie m.in. twórców kanału Nexta Ramana Pratasiewicza i Sciapana Puciły, Julii Słuckiej, szefowej białoruskiego Press Clubu oraz działacza polskiego i dziennikarza Andrzeja Poczobuta.

Wywiad
Polscy dziennikarze piszą o białoruskich kolegach
2021.06.28 17:30

Poniżej przytaczamy fragment rozdziału “Polonez na dworcu” autorstwa Joanny Łady i Sandry Meunier poświęcony Kaciarynie Andrejewej i Darii Czulcowej.

**

“Płoszcza Pieramien, plac Zmian. Nowa nazwa placyku wciśniętego między bloki z lat siedemdziesiątych, nadana przez protestujących mińczan, szybko się przyjęła. W jednym ze stojących nieopodal domów mieszkał Raman Bandarenka – Białorusin, który odważył się zwrócić uwagę funkcjonariuszom zrywającym biało-czerwono-białe wstążki. Został za to zakatowany na śmierć. 15 listopada 2020 roku w deszczowe popołudnie Białorusini zaczęli schodzić się pod prowizoryczny pomnik upamiętniający kolejną tragiczną śmierć ich rodaka, by zaprotestować przeciw brutalności służb.

– Widzimy setki ludzi zmierzających od ulicy Czarwiakowa na płoszczę Pieramien. Wszyscy kierują się w stronę memoriału i przynoszą kwiaty. Jeszcze na żadnej demonstracji nie widziałam takiej ilości kwiatów – mówiła Kacia Andrejewa zza kadru ukazującego z góry cały plac i otaczające go ulice. Gdy relacjonowała protest, za kamerą stała Darja Czulcowa, jej redakcyjna koleżanka z telewizji Biełsat.

– Będziesz ubranie więzienne szyć, a nie relacje na żywo prowadzić – groził jej i takim jak ona Alaksandr Łukaszenka.

Polowanie na dziennikarzy prowadzących relacje na żywo, zwane w medialnym żargonie live’ami, trwało od kilku tygodni. Ludzie z mikrofonem czy kamerą w ręku znaleźli się na celowniku milicji i OMON-u. Zatrzymywano na masową skalę pracowników mediów, w całych miastach odcinano dostęp do internetu. Ten ostatni manewr miał zapobiec pokazywaniu na żywo protestów przeciw reżimowi. Aby zminimalizować ryzyko zatrzymania, redakcje doszły do wniosku, że najbezpieczniej będzie znaleźć dobrze położone mieszkania, z których okien dziennikarze będą mogli na bieżąco opowiadać p tym, co się dzieje na zewnątrz.

– Choć ryzyko było ewidentne, Kacia nigdy nie odmawiała wyjazdów na takie wydarzenia – wspomina jeden z jej współpracowników, dziennikarz Biełsatu Alaksandr Barazienka.

– Niejednokrotnie żaliła mi się, że nie mogła pracować podczas ukraińskiego Majdanu, ale powtarzałem jej, że na Białorusi również dojdzie do protestów na taką skalę. W końcu nadeszło lato 2020 roku. Kacia pracowała bez przerwy. Po kilku dniach spędzonych na live’ach praktycznie bez snu i odpoczynku zasłabła. Musiałem odprowadzić ją do karetki, a potem do domu.

15 listopada dostała zlecenie na wyjazd na płoszczę Pieramien.

Wiedziała, że prowadzenie live’a z tego protestu będzie związane z ryzykiem, ale nie wahała się nawet przez chwilę – dodaje.

Wydawcom Biełsatu udało się znaleźć mieszkanie, z którego Kacia i Dasza mogły spokojnie relacjonować wydarzenia na placu. Po przeprowadzeniu krótkich wywiadów z protestującymi dziennikarki weszły na czternaste piętro budynku przy Smarhouskim Trakcie.

– Widzimy, jak służby bezpieczeństwa zatrzymują mnóstwo ludzi i choć nie stawiają oni oporu, wloką ich do więźniarek – relacjonowała Kaciaryna. – Często musimy się kłaść na podłodze, bo milicja świeci wielkim reflektorem w naszym kierunku, bezpośrednio pod nasze okna podlatuje też dron.

Tu relacja zanikła. Po chwili sygnał wrócił.

– Przed chwilą ktoś dzwonił do drzwi mieszkania, w którym się znajdujemy. Nie wiemy, kto to. Może sąsiedzi, którzy uciekają przed milicją – zastanawiała się Kaciaryna.

Stream cały czas się urywał, ale Kacia nadal próbowała relacjonować to, co się działo na zewnątrz. W końcu połączenie zanikło całkowicie. Prezenterzy ze studia już nie wrócili do Kaciaryny i Darii. Do mieszkania wpadło dziesięciu omonowców, którym za pomocą wspomnianego drona udało się zlokalizować dziennikarki. Dziewczyny skuto i przewieziono do aresztu w Żodzinie.

Niecałe dziesięć kilometrów od miejsca, z którego Kacię zabrała milicja, szesnaście lat wcześniej przyszła dziennikarka rozpoczęła naukę w gimnazjum, w którym białoruski był głównym językiem nauczania. Decyzja o porzuceniu rosyjskojęzycznej szkoły była chyba pierwszym buntem Kaciaryny przeciw władzom. Białorusini tracą swój język ojczysty. Jednym z powodów jest dominacja rosyjskiego w szkołach. Białoruskojęzyczne placówki są zamykane albo przekształcane w rosyjskojęzyczne. Sam Łukaszenka po raz pierwszy przemówił po białorusku dopiero po tym, jak Rosjanie anektowali ukraiński Krym. Część ekspertów twierdziła, że wystraszył się “russkiego miru” – rosyjskiego świata, do którego od 2014 roku Kreml próbował na siłę wciągać ukraińskie regiony.

Jednak odwilż nie trwała długo. Z publikacji resortu edukacji, którą opisała redakcja Radyja Swaboda, wynika, że w 2012 roku wszystkich przedmiotów w języku białoruskim uczono w 1764 szkołach średnich, czyli w 17 procentach wszystkich placówek edukacyjnych. Do dziś ten odsetek spadł do zaledwie 11 procent. W jednej z nich uczyła się Kacia. Na swoim balu maturalnym była jedyną maturzystką, która przemawiała po białorusku.

– W naturalny sposób chłonęła miłość do ojczyzny. W domu nigdy nie było patosu. Po prostu kochamy swój kraj, swoich przyjaciół i – jak się okazało – taka postawa wywarła duży wpływ na moją wnuczkę – mówi Siarhiej Wahanau, dziadek Kaciaryny, również znany dziennikarz. – Nikt na siłę nie wciskał jej haseł patriotycznych, po prostu na podstawie różnych drobnostek, którymi żyliśmy na co dzień, kształtował się jej charakter – dodaje.

“Ja i chyba większość młodych Białorusinów mamy tylko jedno marzenie. To marzenie jest jednocześnie proste i skomplikowane: szczęśliwie żyć na ojczystej ziemi” – napisała Kaciaryna w jednym ze swoich pierwszych artykułów.

Zamiłowanie do mediów jest rodzinną tradycją. W mediach pracował dziadek, pradziadek i prababcia Kaci.

– Wnuczka ma dziennikarstwo we krwi – mówi Wahanau, z którym rozmawiamy przez Skype’a. – Na początku nie spodziewaliśmy się, że wybierze ten zawód. Zawsze miała niesamowite zdolności językowe, dlatego rozpoczęła studia na wydziale filologii hiszpańskiej. Świetnie znała też angielski. Kochała literaturę, historię, dobrze się czuła w przedmiotach humanistycznych. Podczas studiów w ramach wolontariatu wyjechała do Hiszpanii, by uczyć tam angielskiego. Pierwszy raz poczułem, że będzie dziennikarką, kiedy wracając stamtąd do domu, napisała artykuł na konkurs dziennikarski „Polonez na dworcu”. Zajęła pierwsze miejsce. Od tamtej pory zdecydowanie szła już w kierunku dziennikarstwa – wspomina dziadek Kaci. – Kiedyś przerzucałem strony “Naszej Niwy”, z którą od dawna współpracowałem, i zauważyłem artykuł podpisany “Kaciaryna Andrejewa”. Okazało się, że moja Kacia przyjęła taki pseudonim od imienia swojego ojca, Andreja, którego uwielbiała i bardzo szanowała. Poza tym nie chciała, aby ze względu na mnie dawano jej fory – dodaje.

Powrót Kaciaryny z Hiszpanii w 2017 roku zbiegł się w czasie z protestami, które ogarnęły dużą część Białorusi. Zarzewiem było wprowadzenie podatku od bezrobocia na podstawie dekretu o zapobieganiu pasożytnictwu społecznemu. Demonstracje spotkały się ze stanowczą reakcją reżimu. Protestujący byli rozbijani na mniejsze grupy, a następnie zatrzymywani i przewożeni do aresztów. Wśród nich znaleźli się dziennikarze. Kaciaryna pracowała wtedy w Orszy i za wykonywanie obowiązków służbowych, jak duża część kolegów po fachu, trafiła za kraty.

– Wtedy po raz pierwszy spędziła noc w areszcie – opowiada mąż Kaciaryny, również dziennikarz, Ihar Iljasz. – Było to dla niej szokujące doświadczenie. Dopiero zaczynała pracę dziennikarską i nie przewidziała takiego obrotu spraw. Ale dosłownie po dwóch dniach od wyjścia z aresztu znowu stanęła przed kamerą i poprowadziła relację na żywo. Jest bardzo odważna i nawet jeśli coś ją zaskoczy, po chwili bierze się w garść i idzie do przodu – przekonuje.

Początkowo wszystko wskazywało na to, że sprawa zakończy się grzywną. Nic bardziej mylnego. Miński Państwowy Uniwersytet Lingwistyczny, na którym Kacia kończyła czwarty rok studiów, relegował ją z grona studentów. Kaciaryna pisała już pracę magisterską, ale nie mogła jej skończyć.

– Nigdy jej to nie zraziło. Wiedziała, że i tak nie będzie uczyć hiszpańskiego. Jej powołaniem było dziennikarstwo. – Jest przekonany Ihar Iljasz. – Podobnie było, gdy rozpoczynaliśmy pracę nad wspólną książką. Od początku wiedzieliśmy, że publikacja zostanie źle odebrana przez władze. Książka nie zdążyła pójść do druku, a my już zaczęliśmy dostawać pogróżki. I od służb, i od bojowników walczących po stronie Rosji na Donbasie – wspomina Iljasz.

Nad książką “Biełorusskij Donbass” (Białoruski Donbas) Kaciaryna i Ihar pracowali kilka lat. W trakcie pracy zakochali się w sobie i pobrali. W książce opisali, w jaki sposób białoruskie służby i przedsiębiorstwa państwowe korzystają na wojnie. Wydano ją w 2020 roku na Ukrainie i tam rozeszła się na pniu. Na Białorusi mają ją nieliczni. Wydawnictwo obawiało się, że większa partia książek zostanie skonfiskowana na granicy. Rok później sąd w Mińsku orzekł, że publikacja ma charakter ekstremistyczny.

Biegli uznali, że są w niej instrukcje budowy ładunków wybuchowych, choć to nieprawda. Kiedy zapadała ta decyzja, Kaciaryna odbywała już wyrok dwóch lat kolonii karnej za relacjonowanie protestu na płoszczy Pieramien.

“Do głowy mi nawet nie przyszło, że wykazujemy się jakąkolwiek odwagą podczas pracy dziennikarskiej. Po prostu pracujesz, jak maszyna: zrobić takie zdjęcia, powiedzieć to, pójść, stanąć, połączyć się z redakcją” – napisała Kaciaryna po tym, jak została laureatką nagrody Courage in Journalism.

– Oskarżenie było absurdalne. Zdaniem śledczych Kacia koordynowała protest za pomocą relacji dziennikarskiej. Jest ona nadal dostępna w sieci. Każdy może zobaczyć, że nie ma tam nic, co by mogło wskazywać na organizowanie manifestacji. Chociażby dlatego, że ci, którzy w niej uczestniczyli, nie mogli oglądać tego live’a, bo internet mobilny był zablokowany – podkreśla mąż. – Kacia mogła prowadzić relację na żywo, bo właściciele mieszkania mieli działający router.

W ten sposób sukces Kaci i Darji stał się porażką służb bezpieczeństwa, które włożyły wiele wysiłku w to, by zablokować live’y z miejsc, gdzie milicja brutalnie rozganiała protestujących. To była ważna relacja, Białorusini przyszli złożyć hołd zakatowanemu Bandarence. Dosłownie kilka dni wcześniej wyrok usłyszała inna dziennikarka, Kaciaryna Barysiewicz, która napisała artykuł o okolicznościach jego śmierci. To była zaplanowana akcja pozbycia się każdego dziennikarza, który pracował nad tym tematem. Sprawa Kaciaryny była dla reżimu kluczowa. Władza chciała pokazać, kto jest górą – nie ma wątpliwości Ihar Iljasz.

Początkowo Kaciarynę i Darję zatrzymano na siedem dni.

Następnie wytoczono im proces karny, oskarżając o organizowanie działań rażąco naruszających porządek publiczny.

Ostatecznie 18 lutego 2021 roku sędzia Natalla Buhuk za koordynowanie zamieszek skazała dziennikarki na dwa lata kolonii karnej.

**

Wiadomości
To były najszczęśliwsze dni od aresztu – mąż Kaciaryny Andrejewej o widzeniu z nią
2021.08.05 15:16

 

To tylko fragment opowieści o Kaciarynie Andrejewej i Darii Czulcowej z książki „Partyzanci. Dziennikarze na celowniku Łukaszenki”.

Koszty jej wydania organizatorzy dzielą z Wydawnictwem Adam Marszałek, które zrzekło się swoich zysków.

Chcemy udzielić konkretnego wsparcia dziennikarzom i mediom, dzięki którym wiemy, co się dzieje w kraju, w którym nie ma wolności wyrażania opinii. Dlatego prosimy o wsparcie naszej zbiórki: www.pomagam.pl/partyzanci. Wpłacając co najmniej 50 PLN, dostaniecie od nas w podziękowaniu książkę – podkreślają organizatorzy akcji.

Polskie wydanie „Partyzantów” – w co bardzo wierzą dziennikarze zaangażowani w projekt – to dopiero początek.

pp/belsat.eu

Aktualności