Na skutek wydarzeń ostatnich miesięcy, Białorusini poczuli potrzebę celebrowania wszystkiego, co białoruskie – w tym powrotu do ojczystego języka.
W sytuacji, gdy wszelkie grupowe aktywności są uznawane przez władze za podejrzane i nawet spotykania się na podwórkach są de facto zakazane, sąsiedzi znajdują rozmaite pomysły, by razem uczyć się mowy swoich przodków. Oto trzy inspirujące historie o „językowych partyzantach”.
Mam dwójkę dzieci – starsze czteroletnie i młodsze siedmiomiesięczne. Dawno temu, jeszcze przed sierpniem, trzymałyśmy się razem w gronie sąsiadek z placyku zabaw. Znamy się i znamy swoje dzieci.
Kiedy w sierpniu wybuchły protesty, zatrzymali niektóre mamy albo zabierali ich mężów; wtedy się wspierałyśmy i pomagałyśmy sobie z dziećmi. Potem zaczęłyśmy organizować podwórkowe imprezy, ale i tego ponoć już zabronili. A człowiek musi coś robić, rozumiecie? Choćby to było coś maleńkiego, ale musi. Dlatego wymyśliłyśmy, żeby się w gronie mam spotykać i uczyć białoruskiego.
Z początku chciałyśmy się spotykać w przedszkolu, niedaleko naszego podwórka, ale nam odmówiono: „same rozumiecie…”. Zatem spotykamy się u tej z mam, która ma większe mieszkanie i jest w stanie nas pomieścić. Przychodzimy razem z dziećmi, czytamy książki, uczymy się nowych słów.
Jest nas za mało, żeby nas nazwać jakąś organizacją. Razem to 7 – 8 osób; czasem zdarza się 10, ale rzadko. Nikt z nas nie rozmawiał wcześniej po białorusku i dlatego korzystamy z materiałów ze strony „Mowa na nowo”. Prowadzimy zajęcia na zmianę, a jak prowadzimy, drukujemy sobie słownictwo lub przygotowujemy ćwiczenia. Jednak najczęściej robimy je szybciutko i po prostu rozmawiamy po białorusku.
Sądzę, że żadna z dziewczyn nie rozmawia po białorusku poza naszą grupą. Ale dla nas samo to, że zaczęłyśmy rozmawiać, jest wielkim sukcesem. Na początku to było bardzo krępujące, jednak już jest łatwiej.
Z sąsiadami poznaliśmy się po wielkich manifestacjach. Czego na naszym podwórku nie było! Kiedy zwyciężymy, znowu będziemy organizować rozmaite koncerty i spotkania. Na razie na podwórku więcej tych w mundurach lub tajniaków, niż mieszkańców. Przyjeżdżają tu codziennie, więc nie mamy możliwości, żeby się tutaj spotykać.
Poszczęściło się nam, bo w sąsiednim domu mieszka nauczycielka języka białoruskiego. Kiedy na lokalnym czacie zaczęliśmy się zastanawiać, czego chcielibyśmy się nauczyć, ona zaproponowała pomoc. Założyła osobny czat, na który wysyłała zrzuty ekranu z zasadami i ćwiczeniami. Wstyd nam było, że my, dorośli ludzie, uczymy się z podręczników dla 5 klasy. Ale jeśli w czasach szkolnych zabrakło rozumu, to może choć teraz się czegoś nauczę.
Nasza nauczycielka radzi nam rozmawiać po białorusku w domu, żeby nabierać praktyki. Jednak nie we wszystkich domach ten pomysł się spodobał. Dlatego postanowiliśmy jeździć po różnych ciekawych miejscach na Białorusi i podczas tych podróży rozmawiać „po naszemu”. Po prostu wsiadamy do swoich samochodów, zabieramy sąsiadów i w drogę.
Okazało się, że takie obieżyświaty mieszkają na naszym podwórku! Najpierw chcieliśmy jeździć tylko po okolicach Mińska, ale w tym tygodniu pojechaliśmy do Gierwiat. Nikt z nas nie był tam wcześniej, co też jest powodem do wstydu – mieszkamy blisko tak pięknego miejsca, które dotychczas znaliśmy tylko ze zdjęć w internecie.
Wiemy, że zatrzymują grupy turystyczne, ale my przecież nie jesteśmy zorganizowaną wycieczką. To tylko trzy samochody z pasażerami. Trudno nas zauważyć.
Marzę o tym, żebyśmy naszą ekipą pojechali na bagna; na jakiekolwiek bagna. Może uda się w tym roku trafić na rozlewiska Prypeci. Byłoby wspaniale.
Zaczęło się od pomysłu na czacie dla mieszkańców naszego podwórka, żeby zająć się nauką języka. Wprowadziliśmy zasadę: w środy będziemy tam pisać tylko po białorusku. A to najspokojniejszy dzień tygodnia. Zazwyczaj otrzymujemy po 150 – 200 wiadomości dziennie, a w środy mniej niż 50.
Nie mamy żadnego osobnego czatu dla tematów językowych, bo każdy z nas posługuje się białoruskim na innym poziomie. Dlatego po prostu ogłaszamy w środę, jaki tekst mamy przeczytać przez tydzień, a następnie spotykamy się w kawiarni, żeby go omówić. Nie wybieramy wielkich dzieł, bo chcemy, żeby każdy zdążył przeczytać.
W kawiarni nikt nie zwraca na nas szczególnej uwagi. Przez dwa miesiące nie było aż takich dyskusji o literaturze, żeby ludzie krzyczeli. Wszystko odbywa się z klasą.
Trudno powiedzieć, ile osób należy do naszego literackiego klubu. Nawet nie wiem, czy w ogóle warto to nazywać klubem. Po prostu każdy wie, w której kawiarni, za którym stołem i o której godzinie będą omawiane teksty. Przychodzimy i sobie rozmawiamy.
Obecnie czytamy Uładzimira Karatkiewicza. Wszystkim radzę zacząć od niego.
md / MGM / belsat.eu