„Twarzą do ściany, ręce za plecy!”: jak dziennikarka Biełsatu świętowała Dzień Wolności w milicyjnej więźniarce


O swoim zatrzymaniu jeszcze przed początkiem demonstracji, którą zamierzała relacjonować, pisze nasza reporterka Kaciaryna Andreejewa.

„Legitymacja? Nie pokażę!”

Jasny, słoneczny dzień 25 marca. Koło Opery jest montowana scena – wkrótce rozpocznie się koncert poświęcony setnej rocznicy proklamowania Białoruskiej Republiki Ludowej. Ale moim zadaniem jest przeprowadzenie relacji online z marszu, który nie został uzgodniony z władzami.

Razem z operatorem przychodzimy na plac Jakuba Kołasa na pół godziny przed początkiem akcji. Inicjator marszu – Mikoła Statkiewicz – już w tym czasie został zatrzymany. A na placu stoi sześć milicyjnych bud do przewozu więźniów. Po trzy z każdej strony. W pobliżu stoją tajniacy – palą, rozmawiają, śmieją się.

O 12.00 mamy rozpocząć transmisję wideo na żywo. Dopijam kawę, wychodzę z kawiarni Lido i zaczynam podłączać sprzęt. Nagle dostrzegam jak pośrodku ulicy zatrzymuje się szary bus. Ludzie po cywilnemu zaciągają do niego obserwatorów z Centrum Obrony Praw Człowieka „Wiasna”. Wszyscy obserwatorzy mają identyfikatory i specjalne kamizelki. Udaje mi się zrobić zdjęcie, ale w tej samej chwili milicjanci łapią mojego partnera – operatora Biełsatu Siarhieja Kawalowa.

Potem następuje moja kolej. Głośno i wyraźnie mówię, że jestem dziennikarką, że wykonuję obowiązki zawodowe i proszę mężczyzn po cywilnemu o okazanie dokumentów. Pokazuje tylko jeden i to za szybko, żeby przeczytać nazwisko. Drugi mówi: „Nie pokażę” i ciągnie mnie za ręce.

– Będziemy zmuszeni użyć siły fizycznej – ostrzega, a raczej konstatuje fakt.

Kilkoma sprawnymi ruchami unoszą mnie nad asfalt i wnoszą do podstawionego granatowego autobusu. Następnie pakują tam operatora. Nie odpowiadają na pytanie, dokąd nas wiozą. Tajniacy siadają na przednim siedzeniu, a z tyłu pilnuje nas dwóch w maskach. Najwyraźniej przygotowanych do zatrzymywania bardzo niebezpiecznych przestępców.

Wstydliwi kursanci

Bus zatrzymuje się w jednym z zaułków w okolicach Akademii Nauk. Wzdłuż ulicy rząd milicyjnych bud – siedem albo osiem. Zdążyłam włączyć streaming i trwał on do czasu, gdy OMON-owiec wyrywa mi z rąk telefon i nie wpycha mnie do jednej z więźniarek.

– Bezskutecznie powtarzam: jestem dziennikarką, sama wejdę do środka. Nie ma podstaw, żeby wykręcać mi ręce.

Siłą wpychają mnie do „szklanki” – celi do transportu zatrzymanych. Ma ona metr szerokości i otwór wentylacyjny na jakieś siedem centymetrów. Do sąsiedniej wtłaczają operatora Biełsatu i obserwatora z „Wiasny”. Dalej – całą grupę dziewcząt – obserwatorek. Do cel numer 4, 5 i 6. Jeden z zatrzymanych wsuwa w szczelinę krzyżyk…

– Nie trzeba tu pokazywać waszych krzyżyków! – krzyczy jeden z mundurowych. – Ej, zamknijcie mu otwór!

Wpatruję się w twarz młodego milicjanta, który pilnuje nas w więźniarce. Numer na kasku „¼”, błękitne oczy. Bardzo młody – może 22 lata, nie więcej. Ciekawi mnie, o czym myśli, kiedy wiezie na komisariat dziennikarzy i obrońców praw człowieka. Co myśli o Dniu Wolności, czy wie coś o Białoruskiej Republice Ludowej…

Wydaje mi się, że wstydzi się spojrzeć mi w oczy, wstydzi się podać nazwisko, boi się zostać rozpoznanym. Jego koledzy są tacy sami – młodsi ode mnie, rumiani, z głupawymi żarcikami.

– Dajcie mi wody – proszę. – Ciśnienie mi podskoczyło, pić mi się chce.

Zero reakcji. Powtarzam prośbę.

– Aha, zaraz będzie woda… – odgryza się chłopak.

Nie podał jej nikt, przez całą drogę.

Milicjanci na ul. Jakuba Kołasa.
Zdj. Iryna Arachouskaja/Biełsat

„Twarzą do ściany!” Jak milicjantka Swieta dała mi ostre narzędzie

Na komisariacie dzielnicowym Sawieckiego Rajonu – nadkomplet. Około 50 zatrzymanych stoi w szeregu na dziedzińcu. Wśród nich ja. Nogi na szerokość ramion, twarzą do ściany. Po lewej stronie – obrończyni praw człowieka Nasta Łojka. Z prawej – operator Biełsatu i mój mąż Ihar Iliasz. Jeszcze w więźniarce Ihar zapytał milicjantów, czy pracowali też na Dniu Wolności rok temu, kiedy w Mińsku zatrzymano prawie tysiąc osób.

– Służyliśmy. My służymy, a nie pracujemy – usłyszał w odpowiedzi.

Wśród przywiezionych z nami na komisariat są działacze, emeryci, duchowny, reżyser, pracownik branży IT, ale przede wszystkim – przypadkowi przechodnie. Na Białorusi czasem wystarczy iść ulicą, kiedy gdzieś w pobliżu zaplanowano akcję opozycji.

– Twarzą do ściany, ręce za plecy! – wrzeszczy milicjant.

On i wszyscy jego koledzy przezornie schowali swoje “blachy” z numerami identyfikacyjnymi.

Zatrzymana Alena Tałstaja została zawieziona na ten sam posterunek.
Zdj. Wiaczasłau Radzimicz/Biełsat

Trwa opisywanie rzeczy osobistych obserwatorki „Wiasny” Tacciany Mastykiny. Trafiają do foliowej torebki, a dziewczyna – na komisariat. Potem dowiemy się, że szarpano ją za włosy podczas fotografowania i pobierania odcisków palców.

W ciągu dwóch godzin nie podają nam ani przyczyn zatrzymania, ani żadnego artykułu, który rzekomo naruszyliśmy. Mnie proszą o wyciągnięcie wszystkich rzeczy z kieszeni, ale funkcjonariuszka, która przeprowadza opis uznaje, że to za mało. Każe rozciąć sznurowania na kurtce i ściągacz na kapturze. Cel tych działań jest dla mnie tajemnicą: o ile mi wiadomo, sznurowadła odbiera się aresztowanym.

Do brunetki w średnim wieku koledzy zwracają się per “Swietłana”. Wyciąga w moją stronę nożyczki:

– Przed chwilą ostrzegała pani przed ostrymi narzędziami, a teraz daje mi pani nożyczki? – dziwię się.

Zamiast odpowiedzi, w milczeniu sama odcina tasiemki i układa je w torbie. W protokole zarekwirowanych rzeczy figuruje: guma do żucia, chusteczki, klucze i „miś szydełkowany”. Tę maskotkę, małego misia dostałam dwa tygodnie temu od męża – na dzisiejszą akcję wzięłam go jako talizman.

Na placu Jakuba Kołasa zatrzymano łącznie ok. 50 osób.
Zdj. Wiaczasłau Radzimicz/Biełsat

Pod ścianą miałyśmy możliwość porozmawiać z dziewczynami, nawet podjadać czekoladki. Do toalety nas nie puszczano. W tym samym czasie, za rogiem milicja obezwładniła współpracownika Mikoły Statkiewicza, Siarhieja Sparysza.

Zaciągnięto go do kąta, założono kajdanki, kopano. Potem rzucono twarzą na asfalt. W takiej pozycji przeleżał z półtorej godziny. Coś krzyczał, ale jego konwojenci tylko się uśmiechali.

„Po co nam sankcje?”

Na komisariacie pobrano mi odciski palców i zrobiono dwa zdjęcia – en face i z profilu. Gdy szliśmy do gabinetu, okrągłolicy milicjant przekonywał:

– Nie piszcie. Myślicie, że będzie lepiej? Po co nam te sankcje? Przecież wy narodowi białoruskiemu gorzej robicie!

Jednak rozumiejąc, że gra w „dobrego policjanta” mu nie wychodzi, funkcjonariusz po prostu milknie, zaczyna wpatrywać się w okno, a potem w ogóle sobie gdzieś idzie. Mnie zaś prowadzą z powrotem pod ścianę na dziedzińcu.

Po trzech godzinach milicyjny naczelnik, który na samym początku zabrał mi biełsatowski mikrofon i chodził z nim jakiś czas, macha w moją stronę ręką. Tak zachęcająco – w geście „chodź tu”.

Mnie i mężowi zwracają zarekwirowane rzeczy. W dużej sali siedzi jeszcze ok. 20 zatrzymanych, ale nam się „poszczęściło”. Bez wyjaśnień i przeprosin po prostu nas wypuszczają. Kiedy zabieram torebkę foliową z moim skromnym dobytkiem, milicjant mówi:

– Torbę może pani zostawić – do następnego razu. I tak cały czas chodzi pani na te akcje…

A co mam robić? Taka praca. Tylko oni „służą”, a my pracujemy.

Kaciaryna Andrejewa, cez/belsat.eu

Aktualności