Z myśliwego w zwierzynę: Białoruski milicjant naraził się KGB i uciekł do Polski WYWIAD


Do Polski dostał się nielegalnie, jadąc w przewożonym ciężarówką kontenerze. Dzmitryj Kousz twierdzi, że trafił na celownik specsłużb za zwalczanie przemytników kontrolowanych przez KGB.

Więcej:

Co robił pan w białoruskiej milicji?

Wszyscy myślą, że byłem zwykłym milicjantem, a służyłem w stopniu majora w autonomicznej jednostce podporządkowanej naczelnikowi Milicji Kryminalnej, która zajmowała się przestępstwami gospodarczymi i korupcją. Porównując z Polską – to jakby CBA. Mam najwyższy stopień dostępu do materiałów śledczych – na Białorusi nazywa się to „siekretonosiciel” – czyli nosiciel informacji tajnych. Gdy np. chciałem wyjechać, za granicę musiałem napisać stos dokumentów i raportów.

Kiedy zaczęły się pana kłopoty?

W 2012 r. dowiedziałem się od znajomego, że jestem śledzony. Myślałem, że to paranoja, ale zauważyłem dziwne samochody, ktoś się przebierał. Potem z nim usiłował nawiązać kontakt jego znajomy – wielokrotnie zatrzymywany za przemyt papierosów. Zaczął się pojawiać pod moim domem, witać się ze mną niby przypadkowo. Potem ten człowiek zaproponował, że przekaże przez mojego przyjaciela pieniądze: 1 tys. dol. Za to żebym mu odpuścił, choć nie prowadziłem przeciw niemu śledztwa. I okazało się, że próbował wręczyć prawdziwe 100 dol. a oprócz tego zabawkowe banknoty. Mój przyjaciel nie wziął ich, ale i tak go zatrzymywali pod zarzutem, że miał zamiar je wziąć i przekazać je mnie. Jednak wobec tak nikłych podstaw prokuratura sprawę umorzyła. Był to jednak poważny dzwonek alarmowy. Byłem sprawdzany. Pół roku potem wezwali mnie do KGB. Pytali się, czy przekazywałem dane z bazy danych innym ludziom. Chodziło o przemyt papierosów. Zrozumiałem, że kryją swojego współpracownika

Dlaczego akurat KGB interesuje się przemytem papierosów?

Na Białorusi niektóre przedsiębiorstwa są „nadzorowane” przez KGB. Grodzieńska Fabryka Tytoniowa jest tu perełką, bo daje dochód. Duża część dochodu pochodzi z papierosów przemycanych na Zachód. I idą one głównie przez Litwę, gdzie granica jest najsłabiej chroniona. Grodzieńscy przemytnicy działają właśnie na tym kierunku. Grodzieńska fabryka ma zresztą taki zwyczaj, że sprzedaje przemytnikom razem z chodliwymi markami – marki niepopularne, które sprzedaje się poniżej ceny. I KGB ma takie możliwości, żeby wymusić na kierownictwie firmy, żeby swoim ludziom sprzedawać jedynie marki chodliwe, na których można zarobić.

Ci ludzie oddają dolę KGB?

Na pewno – i gdy ich złapiemy, KGB ma pretensje do nas.

A jak wy łapiecie tych przemytników, skoro oni mają protekcję KGB?

Ta protekcja czyli tzw. „krysza” nigdy nie jest na tyle silna, żebyśmy nie mogli kogoś zatrzymać. Oni mogą potem usiłować załatwić to na innym szczeblu. KGB szybko przekonało się, że ze mną nie ma co rozmawiać o tych sprawach. Akurat człowiek, z którym miałem kłopoty, wypłynął jeszcze przy okazji innej podobnej sprawy wobec innego milicjanta. Był jak koń trojański KGB wysyłany do tego typu operacji korumpowania.

Jak pan szukał przestępców?

Mój oddział prowadził bardzo skomplikowaną pracę. Nie badaliśmy jedynie przestępstw już ujawnionych tak, jak w typowym wydziale śledczym, ale przy pomocy pracy operacyjnej (rzadziej donosów) wynajdowaliśmy takie przypadki. W naszym przypadku badaliśmy np. bazy danych przekroczeń granicy – z kim podejrzewany ją przekraczał, jakim środkiem transportu, jak często, przez jakie przejście graniczne. Potem analizujemy, jaka zmiana celników wtedy pracowała, czy dana osoba przekraczała granicę właśnie na tej zmianie, co się wtedy działo, czy doszło do kontroli celnej, czy dokonywała jej ta sama osoba itp. Czasem oczywiście były sytuacje, że kontrola państwowa przychodzi do przedsiębiorstwa. Najczęściej z inspiracji prezydenta, który lubi używać wyrażeń jak z 1937 r. w stylu „dlaczego was jeszcze nie otoczyli drutem kolczastym” itp. Oni produkcją jakiś raport o naruszeniach, a nasz funkcjonariusz przesłuchuje potem ludzi i szuka dowodów złamania prawa. Mój wydział nie zajmował się np. machinacjami walutowymi, o co zostałem oskarżony przez Komitet Śledczy. Ostatnio w mediach pojawiła się ich wypowiedź na mój temat. Okazuje się, że jestem oskarżany o krycie takich machinacji – jednak chyba wstydzili się ujawnić, co było w aktach. Oskarżyli mnie np. że wziąłem 10 razy łapówki od 20 do 40 dolarów. A łącznie według ich obliczeń dało to 200 dol., choć nie ma szans by podzielić tę sumę na 10, tak by otrzymać sumy łapówek po 20 i 40 dol. Napisali też, że w czerwcu 2013 roku miałem zamiar wziąć łapówkę 4 tys. dol., żeby nie przekazać dokumentów do departamentu śledztw gospodarczych. Jednak dziwnym trafem przemyślałem swój zamiar i te dokumenty tam przesłałem. A w lipcu tego samego roku od tej samej osoby chciałem łapówki w wys. 3,5 tys. dol. tylko nie wiadomo już za co. Gdy materiały zostały już przesłane – nie ma możliwości nic z tym zrobić i oferowanie łapówki za ich wycofanie nie podpada pod paragraf łapówkarstwo, ale oszustwo.

Dzmitryj Kousz podczas procesu apelacyjnego

Jak wyglądały interwencje kagiebistów, żeby pan nie zajmował się niektórymi sprawami?

Podchodził do mnie na ulicy operacyjny pracownik III departamentu KGB i mówił „wiemy, że tamten facet zajmuje się głupimi rzeczami, a wiemy, też że masz kłopoty, więc lepiej daj mu spokój”. A wspomniany człowiek zajmował się przemytem, oszustwami – w tym w Polsce. Był zwyczajnym bandytą i dziwnym trafem KGB wybiera właśnie takich do współpracy.

Czy informował pan swoich przełożonych o tych dziwnych rozmowach z KGB?

Nie chcieli ze mną rozmawiać. Sami się zabezpieczali. Myśleli, że się w coś wpakowałem, więc lepiej milczeć i nie dzwonić i opowiadać, jaki jestem dobry. Nie było żadnego wsparcia.

Czyli milicja i MSW praktycznie nie może obronić swojego pracownika przed KGB?

Absolutnie. Całe szczęście, że jak zaczęły się moje problemy, oni jeszcze nie wiedzieli, co ze mną robić i wszczęli sprawę dopiero we wrześniu 2013 r.

Gwoździem do trumny pańskiej kariery w milicji było zatrzymanie przemytnika techniki komputerowej

Już dawno się jemu przyglądałem, bo był najzwyklejszym przestępcą. Zatrzymaliśmy go, komputery skonfiskowaliśmy, a sprawę przesłaliśmy do wydziału śledztw finansowych. On zaczął chodzić wokół mnie i kolegów i próbował doprowadzić do umorzenia sprawy. Np. „przypadkowo” spotykał mnie od budynkiem Wydziału Spraw Wewnętrznych, przy czym towarzyszył mu samochód z tajnikami z KGB, a ja ich umiem rozpoznać od razu. To on na koniec usiłował mi podrzucić pieniądze. A udowodnić, że to z mojej inicjatywy to bardzo prosto. Wystarczy wziąć bilingi i zetrzeć numer dzwoniący. I gdy ja na niego oddzwoniłem wychodziło na to, że ja pierwszy zainicjowałem kontakt.

Jak jeszcze może wyglądać proces fabrykowania oskarżenia?

Jest przykład: naszego konfidenta KGB zatrzymało w mojej sprawie w 2013 r. KGB. W obecności jego matki połamało mu żebra. I to wszytko po to żeby obciążył mnie. I potem jeszcze wysłali do sądu pismo, że współpracował z KGB i w związku z tym należy mu się złagodzenie kary. Coś takiego możliwe jest jedynie na Białorusi – gdy sądowi można powiedzieć, na ile ma się skazać dana osobę. Gdy wyszedł, zadzwoniłem i zapytałem, po co tak naopowiadał na mnie – a on, że tak mu poradził adwokat. Ja przecież i tak już uciekłem z kraju i żeby uratować swoje d… można na mnie wieszać wszelkie psy.

Współpraca KGB z przemytnikami to norma?

Co ciekawe, często jeżdżą z nimi byli milicjanci zwerbowani widocznie przez KGB. Prawdopodobnie są werbowani przy pomocy jakiś kompromitujących materiałów – np. byli złapani na pijaństwie – i tak stają się po prostu konfidentami lub tajnymi współpracownikami. Np. był skandal – jeden z milicjantów upił się i zasnął w samochodzie litewskiego konsula. Skandal zamietli pod dywan, a po jakimś czasie widzę, że ten człowiek pojawia się w otoczeniu określonych ludzi. I on jeździ za granicę i zbiera informacje. Każdy milicjant bowiem jest wyszkolony do prowadzenia czynności operacyjno-śledczych. Widziałem to na przykładzie moich dwóch znajomych z którymi pracowałem. Wiem, że KGB wykorzystuje takich ludzi, którzy jeżdżą z ciężarówkami, a po powrocie piszą raporty o sytuacji w innym kraju. Grodzieńska KGB jest podzielona na dwie sekcje – jedna zajmuje się Litwą, druga Polską – i nazywają się „obsługą”

Co ich interesuje?

Wszystko: polityka, gospodarka, kwestie wojskowe.

Z tego co pan mówi, na Białorusi nie ma wojny między strukturami siłowymi, bo mają one różną kategorię wagową.

Tak jest, KGB jest w zasadzie najsilniejsza strukturą i to nie przesada.

Kiedy pan zdecydował o ucieczce z kraju?

Kiedy zrobili przeszukanie w mieszkaniu i zabrali praktycznie jedną rzecz – paszport (dokument będący jednocześnie paszportem i dowodem osobistym). Chwała Bogu, że nie ma granicy z Rosją i bez przeszkód udało mi się uciec do Petersburga. Wtedy jeszcze nie ścigali mnie listem gończym więc, gdy mnie zatrzymywali pokazywałem legitymację milicyjną i mówiłem, że jesteśmy kolegami, a paszport zgubiłem. Rosyjska milicja zresztą nie czepia się bardzo, jeśli nie jesteś z Azji i masz słowiański wygląd. Spędziłem tam rok, utrzymywali mnie krewni. Gdy dowiedziałem się, że wpisali mnie na listę Interpolu, postanowiłem uciekać. Napisałem do konsulatu polskiego w Petersburgu a oni poinformowali się, ze mogę po przekroczeniu granicy ubiegać się o azyl. Jedynym więc wyjściem było dostanie się do Polski nielegalnie.

Jak pan tego dokonał?

Ciężarówką w kontenerze. Zapłaciłem kierowcy 1,5 tys. dolarów. Niezwykle trudno było znaleźć odważnego, bo za przemyt ludzi grozi kara więzienia. Jednak udało się po znajomości. Gdy wyszedłem już w Polsce, zgłosiłem się do wydziału ds. obcokrajowców – tam mnie aresztowano na 24 godziny. Potem sąd mnie wypuścił. Miałem ze sobą np. protokoły przeszukań, bardzo szczegółowe dowody nt. przemytników z ich nazwiskami i informacjami o ich związkach z KGB. Tego wszystkiego nie dało się ot tak wymyślić. Wiem, że w innych krajach nie obowiązuje umowa o pomocy prawnej z Białorusią, jednak ja chciałem do Polski – mam tu krewnych od strony ojca, założyłem firmę zajmującą się pomocą prawną i szukaniem pracy dla obcokrajowców – w tym Białorusinów.

Czy patrząc z dzisiejszej perspektywy – było dobrym pomysłem wstępować do milicji?

Mam wyższe wykształcenie ekonomiczne. Gdy w 2001 r. skoczyłem studia, ciężko było znaleźć pracę. Nie miałem wyjścia, poszedłem do milicji. Kosztowało mnie to trzy lata darmowego stażu, nauki praktyk. Białoruś to nie USA, czy Niemcy – pensje są tu niewysokie, ulgi zabrali. Przez 10 lat, z których 7 pracowałem w oddziale z najwyższymi opłatami, udało mi się tylko kupić samochód. Na mieszkanie nie starczyło. W milicji zawsze ciągnęło mnie do szukania największych przestępców.

Fot: Vladimir Nikolsky / Reuters / Forum

Czy to prawda, że białoruski milicjant ma plan wykrywania przestępstw, który musi wykonać?

Tak – dwa na miesiąc. Jeśli będzie jedno, bić nie będą, ale jeśli żadnego, to pod koniec miesiąca będzie źle. To taka praca, że trzeba nieustanie szukać. Nawet jak siedzisz w gościach, ludzie piją, a ty słuchasz wszystkiego i analizujesz jak robot.

Jaka jest teraz atmosfera w białoruskiej milicji?

Z prezydenta milicjanci już się śmieją. Wielu po kuchniach wyraża niezadowolenie i są gotowi na zmiany. Nawet na gorsze, byleby się coś zmieniło.

Niektórzy twierdzą, że białoruska milicja jest prorosyjska i tylko czeka na nadejście Rosjan.

To nieprawda.

Milicjanci są nadal białoruskimi patriotami?

Jednoznacznie.

Z tropiącego stał się pan zwierzyną – jak to jest?

Przygniatające uczucie. A jeszcze do tego ludzie w internecie komentują, chcą dawać po mordzie. A niech dają. Czuję się z tym niedobrze. Staram się jednak realizować w innej sferze.

Rozmawiał Jakub Biernat i Dzianis Dziuba

Aktualności