Jak białoruskie KGB werbuje swoich agentów. Wywiad z opozycjonistą, który podpisał lojalkę


Polaków zelektryzowały informacje o dokumentach dotyczących współpracy Lecha Wałęsy z SB. O tym jak teraz swoich tajnych współpracowników werbuje białoruskie KGB opowiedział Biełsatowi Aleś Michalewicz, opozycjonista, który w 2010 r. publicznie przyznał się do współpracy.

Gdy człowiek trafia w pole zainteresowania KGB, jak można odróżnić, kiedy z tobą tylko rozmawiają,  kiedy zastraszają i werbują?

– Na początku często dochodzi do tak zwanego wstępnego werbunku czyli „badania gruntu”: Po raz pierwszy miałem z tym do czynienia z tym już w 1993 r. Nas – członków „Zjednoczenia Białoruskich Studentów” pobito podczas uroczystości przysięgi białoruskich wojskowych na placu Niezależności 8 września. Wyszliśmy z transparentami „8 września dzień chwały białoruskiego oręża”, „Witamy spadkobierców zwycięzców spod Orszy” (to rocznica zwycięstwa wojsk polsko-litewskich nad Rosjanami – Belsat.eu). To nie spodobało się widać białoruskiej generalicji,  która była zawsze bardzo prorosyjska. O fakcie pobicia poinformowaliśmy media i prokuraturę. Tymczasem zwrócił się do mnie przedstawiciel KGB. Wziął ode mnie zeznania, a potem zapytał, czy nie chcę współpracować? Odmówiłem.

Jeżeli chcą cię zwerbować to zazwyczaj robią to wprost i w sposób jednoznaczny. Gdy byłem deputowanym w radzie rejonu puchawickiego werbowano mnie wprost. Spotkał się ze mną człowiek, który przedstawiał się jako współpracownik Komitetu ds. Śledztw Finansowych. Poszedłem, bo pomyślałem, że może ma mi coś ciekawego do powiedzenia. Wiadomo, że nawet w takich strukturach pracują ludzie sprzyjający demokratom. Rozmowa okazała się być bardzo klasyczną. „Pomożemy panu w tym i w tym” i zaproponował mi współpracę. I oczywiście dał wybór, gdybym się nie zgodził  – „jak nie, to ukarzemy w taki i taki sposób”. Poinformowałem o tym od razu prasę.

 

 

 

 

 

 

 

 

Znaczek KGB jeszcze do czasów zmiany symboliki państwowej na Białorusi i powrotu do de facto sowieckich wzorów.

Następnym razem jednak podpisał pan zgodę na współpracę. W jakich stało się to warunkach?

– Podpisałem zgodę, jednak nie zamierzałem zostać informatorem. To było po kilku tygodniach przesłuchań i tortur w areszcie KGB.(Michalewicz, który był jednym z kandydatów na prezydenta trafił tam po rozbitej przez białoruski OMON powyborczej demonstracji opozycji w Mińsku, podobnie jak prawie wszyscy pozostali kandydaci opozycyjni – Belsat.eu). Zostałem przymuszony do rozmowy z oficerem KGB. Przedtem z śledczymi porozumiewałem się jedynie poprzez tłumacza z białoruskiego, który przekładał protokoły przesłuchań na rosyjski. Dowiedziałem się od nich, że skoro nie udało się znaleźć dowodów na moją współpracę z zagranicznym wywiadem zapewne zostanę wypuszczony. Oficer służb powiedzie mi, że spotkał się z szefem KGB gen. Zajcewem, który zapowiedział, że zostanę wypuszczony jedynie, gdy podpiszę zgodę na współpracę.

Zapytałem się ile mam czasu na decyzję- odpowiedzieli, że pół godziny. To był ostatni dzień mojej dwumiesięcznej odsiadki. I wiedziałem, że jeżeli nie wypuszczą mnie dziś, to przyjdzie mi siedzieć kolejne trzy miesiące. Moja motywacja była prosta. Wiedziałem, że czym szybciej publicznie opowiem o przypadkach tortur w areszcie – tym szybciej one się skończą.

Jak wyglądał dokument – czy jego tekst był podobny to dokumentu jaki podobno miał podpisać Lech Wałęsa?

– Bardzo podobny. Człowiek musi podpisać odręcznie; „Ja taki i taki, dobrowolnie zgadzam się na współpracę jako agent i wybieram sobie pseudonim operacyjni taki i taki”. Ja wybrałem sobie pseudonim „Hawryła”. I polecono mi, bym wszystkie donosy podpisywał  właśnie tym imieniem. Jednak spod mojej ręki nie wyszedł ani jeden donos podpisany tym pseudonimem.

Czy  unikanie zaangażowania i autocenzura to też rodzaj współpracy?

– Niestety w tym ujęciu to niemal 100 proc. Białorusinów to współpracownicy.  Ludzie często myślą: „jeżeli będziemy zbyt aktywni to nasze biuro w Mińsku zamkną”, „jeżeli będziemy poruszać niewygodne tematy, to akredytują nam jedynie pięciu zamiast dziesięciu dziennikarzy”. Jest to raczej nieformalny nacisk niż czysta współpraca.

Istnieją dwa rodzaje rzeczywistej współpracy. Świadome przekazywanie informacji funkcjonariuszowi służb, lub podpisanie zobowiązania. Pierwszy przypadek w ich żargonie to kontakt operacyjny, drugie działalność agenturalna.

Jak duże znaczenia mają dla służb specjalnych donosy?

– Jest to ważne nie tylko w kwestii uzyskiwania informacji, ale także można je wykorzystywać do manipulowania i tworzenia różnych kombinacji operacyjnych. Na ich podstawie mówią ci z kim się spotykać, jakie informacje zdobywać, a nawet jak zachowywać się wobec innych.

Najbardziej ludzi boją się przyznawać, że zrobili coś złego, bo już samo donoszenie już jest czymś złym samym w sobie. Widać to w sprawie Wałęsy. Ludzie, którzy mają sumienie uświadamiają sobie, że robią paskudne rzeczy i zaczynają się zachowywać się dziwnie z psychologicznego punktu widzenia – dochodzi do rozszczepienia osobowości, przypadków samousprawiedliwania się.

Nasze służby specjalne nie cenią swoich agentów. I ludzie którzy otrzymują propozycje współpracy powinni to sobie uświadomić. Dla nich to mięso armatnie. Gdy będzie trzeba spalą takiego agenta bez zastanowienia.

Czy wszystkim opozycjonistom którzy na dłużej trafili do aresztu proponowano współpracę?

– O to trzeba by się zapytać samych kagiebistów. Ja nie miałem styczności z innymi opozycjonistami za murami więzienia. Myślę, że służbom postawiono zadanie, by zneutralizować falę protestu „wziąć proces pod kontrolę”:  kogoś oblać błotem, kogoś złamać, innego zawerbować. Tylko mogę się domyślać, że wśród liderów opozycji może być sporo agentów

Jak zareagowali na pańskie przyznanie się do współpracy, przyjaciele, koledzy i rodzina?

Rodzina i przyjaciele bardzo dobrze. A co inni myślą nie bardzo mnie obchodzi. Dla mnie było najważniejsze poczucie, że udało mi się zachować niezależność.

Pomnik trzech pokoleń czekistów w regionie mohylewskim

Czy po pańskim przyznaniu spotkał się pan z jakimiś groźbami?

Wezwali mnie na przesłuchanie. Śledczy powiedział, że proszono go żeby przekazać mi coś. Były to zdjęcia z moich rozmów, na których widać jak piję na spotkaniu z pracownikiem KGB herbatę Potem na antenie białoruskiej TV również pokazali te zdjęcia. Powiedziałem , że się nie boję. Potem po moim wyjeździe (Michalewicz uciekł z kraju przez Rosję do Czech – Belsat.eu) przez jednego człowieka przekazali mi „pozdrowienia” i postraszyli „długimi rękami”, przypomnieli sprawę Litwienienki. Po moim powrocie na Białoruś nadal wisi nade mną status podejrzanego w sprawie karnej. (O wywoływanie zamieszek – Belsat.eu)

Co radziłby pan ludziom którzy podpisali zgodę o współpracę?

– Żeby przyznali się publicznie, a jak to jest nie możliwe, to chociaż w gronie bliskich. A ich przyjaciół namawiam, by powściągnęli emocje i skreślali takiego człowieka. Nie wyobrażam sobie by istnieli ludzie, którzy poszliby do KGB i powiedzieli  „chcę być agentem”. Oni każdego z agentów jakoś złowili. I zgodnie ze praktyką, czymś zagrozili. Publiczne ogłoszenia faktu współpracy powinna być  jak spowiedź, która uwalnia od grzechu ciężkiego.

Ważnym argumentem przeciwko lustracji jest to,  że za grzechy ojców-donosicieli mogą odpowiedzieć różni ich dzieci.

Mój dziadek w 1937 r. zajmował ważne partyjne stanowisko. I nie zdziwię się, jeśli nie natknę się w archiwach na jego donosy. Jednak mam nadzieję, że nikt nie będzie miał mi za złe za to co zrobił mój dziadek. W końcu dziadka sobie  nie wybierałem. Bezwarunkowo trzeba otwierać archiwa i udostępniać publicznie dokumenty. By ludzie wiedzieli, a niektórzy się wstydzili. Żeby pokolenia widziały, że donosiłeś, by zostać głównym lekarzem czy dyrektorem szkoły. Tylko, że potem twoim dzieciom będzie za ciebie wstyd. Czasem lepiej nie zrobić wielkiej kariery, ale pozostać czystym.

Jb.ChM/ WWW.belsat.eu/pl/

Aktualności