Dla Putina spotkanie z Trumpem jest sukcesem


W poniedziałek w Helsinkach spotykają się prezydenci USA i Rosji. Celem Putina jest wprowadzenie praktyki decydowania o losach świata na takich właśnie dwustronnych szczytach.

Władimir Putin marzy o wyjściu z izolacji, wprowadzeniu do praktyki relacji bilateralnych między przywódcami najsilniejszych krajów, zniesieniu wymierzonych w Rosję sankcji i uznaniu prawa Moskwy do własnych stref wpływów. Jego rozmówca Donald Trump obciążony jest oskarżeniami o rosyjskie wsparcie w czasie wyborów i w ogóle prorosyjskie poglądy. Jest do tego spragniony sukcesu na arenie międzynarodowej, co pokazał już prąc w pośpiechu do odprężenia z Koreą Północną i spotykając się z północnokoreańskim przywódcą. Trump leci do Helsinek po szczycie NATO w Brukseli i wizycie w Wielkiej Brytanii, osłabiony awanturami z Europejczykami. Putin zaś tuż po finale mundialu. Pełen wiary, że właśnie wraca na światowe salony.

Złe miejsce, zły czas

Amerykański prezydent nie pojedzie do Helsinek wzmocniony. W Brukseli wytykał europejskim partnerom z NATO, że za mało płacą na politykę obronną. Niemcy i Francję atakował za Nord Stream 2 i zakupy gazu w Rosji. I miał rację. Tyle, że tylko połowicznie. Bo nie uzasadniał swoich obaw wobec Nord Streamu agresywną polityką Rosji. Przeciwnie, Trump od jakiegoś czasu wysyła sprzeczne sygnały wobec Rosji. To coś napomknie o uznaniu aneksji Krymu, to pochwali Putina, a jednocześnie krytykuje Nord Stream. Taka, niejednoznaczna postawa budzi wątpliwości, czy Trumpowi nie chodzi wyłącznie o europejski rynek gazu, wypchnięcie z niego Rosji, by sprzedawać amerykański, skroplony gaz. Trump bowiem patrzy na relacje gospodarcze i energetyczne w typowo biznesowy sposób.

Zupełnie inaczej, niż Władimir Putin. Dla niego gaz i gospodarka nigdy nie były tylko biznesem, ale i narzędziem wpływów politycznych. Trump jedzie do Helsinek mając z plecami obrażoną i zirytowaną Europę. Wystraszoną, że amerykański prezydent ją przehandluje w zamian za Iran, Syrię, czy rozbrojenie nuklearne. Taką przynajmniej atmosferę budują od tygodni światowe media. Ale i w Brukseli Trump musiał usłyszeć europejskie obawy. Putin, przeciwnie. On nie ma takiego obciążenia. Przeciwnie, obawy Europy, nawet jeśli okażą się po Helsinkach nieuzasadnione, to przecież nie znikną. I będą działać na korzyść Putina. Już sam fakt, że do spotkania dochodzi na neutralnej, fińskiej ziemi jest pewnym sukcesem Rosjan.

Helsinki kojarzą się przecież z procesem KBWE i strefą rosyjskich wpływów w czasach zimnej wojny. Dla Putina sam fakt, że do spotkania dochodzi jest już sukcesem. Po niemal czterech latach izolacji międzynarodowej i spotkaniach na szczycie z przywódcami Chin, czy Białorusi, oto prawie przyjeżdża do niego przywódca amerykańskiego mocarstwa. W dodatku światowe media spekulują, że ułoży się z rosyjskim prezydentem. Jakby tego było mało, Trump przyjeżdża w momencie wizerunkowych triumfów Putina: dzień po zakończeniu PR-owego sukcesu Putina, mundialu, i niedługo po przełomowych zwycięstwach wspieranej przez Rosję armii Baszara Asada w Syrii nad prozachodnią opozycją.

Pokój cesarzy

Przypadków wielkich i przełomowych spotkań, które kończyły konfrontację mocarstw i dzieliły wpływy na świecie historia zna wiele. W roku 1807 na tratwie zacumowanej na środku Niemna pod Tylżą (obecnie Sowietsk w Obwodzie Kaliningradzkim) spotkali się dwaj cesarze: Aleksander I z Rosji i cesarz Francuzów Napoleon Bonaparte. Podzielili wpływy i granice ówczesnej Europy i na jakiś czas zapobiegli wojnie między swoimi mocarstwami. Dla Władimira Putina ten model relacji z USA jest idealny. Oczywiście nierealny we współczesnym świecie. Ale celem Putina od zawsze jest wyjście z relacji multilateralnych.

Pokój w Tylży, 7-8 lipca 1807r. jest dla Putina modelowym wzorcem relacji dwustronnych między mocarstwami. Źródło: 1807jonkowo.pl

Jak są dla niego groźne przekonał się, kiedy po rosyjskiej agresji na Ukrainę UE i NATO podjęły kolektywne działania w celu zastopowania rosyjskiej ekspansji. Można oceniać, że te działania były zbyt słabe, albo że niektóre państwa UE próbują je sabotować. Ale generalnie wspólny front okazał się skuteczny. Spętał działania Putina, przyczynił się do stagnacji gospodarczej w Rosji (szczęśliwie współgrając z dołującymi cenami ropy naftowej) i zastopował ekspansywne działania Moskwy. Dlatego Putin postawił na rozbijanie solidarności Zachodu i przymuszenie poszczególnych państw, z USA na czele do prowadzenia wielkiej polityki w ramach takich dwustronnych spotkań, jak to w Helsinkach.

Jak dwaj cesarze w Tylży. Putin zawsze był mistrzem rozgrywania takich negocjacji. Świetnie i drobiazgowo przygotowany. Dla niego takie spotkania zaczynają się długo wcześniej, nawet lata wcześniej. Prowadzona jest wielowymiarowa gra: oddziaływanie na zachodnie społeczeństwa, by przekonać je, że Rosji należy się rola decydującego o losach świata mocarstwa. Kreowany był przecież wizerunek Rosji, obrońcy cywilizacji zachodniej w Syrii. Do takiej operacji włączane są media, także zachodnie. Wbrew pozorom rosyjska machineria dyplomatyczno-wywiadowcza cierpi na poważne braki.

Tak, jak Donald Trump przystępując do negocjacji z Putinem, kieruje się uproszczoną wizją i myśli, że będą proste, jak negocjacje handlowe, tak i Putin zbyt wielkie nadzieje pokłada w relacjach osobistych. Tymczasem spotkanie w Helsinkach, jak każdy tego typu szczyt dyplomatyczny, to nie promocyjna wyprzedaż, jak chciałby pewnie Donald Trump, ani nie werbowanie agenta, jak chciałby Putin. To początek długiego i żmudnego procesu. I bynajmniej nie wszystko w nim będzie zależało od osobistych chęci Donalda Trumpa. Jest on ograniczony systemem demokratycznym we własnym kraju i skomplikowanymi relacjami ze swoimi sojusznikami. Nie może działać tak swobodnie, jak Putin. I tego właśnie rosyjski przywódca chyba nie rozumie.

Michał Kacewicz/belsat.eu

Aktualności