Białoruś przed Dniem Wolności: czy uda się wyhamować zamachnięcie pałki?


Alaksandr Kłaskouski

Władze uruchomiły represje, dążąc do osłabienia fali protestów. 25 marca – kulminacja akcji…

W przededniu nieoficjalnego Dnia Wolności 25 marca, łapanek na Białorusi jest coraz więcej. Władze robią wszystko, aby na manifestację w Mińsku przyszło jak najmniej ludzi.

Akcja, której przywódcą ogłosił się były więzień polityczny Mikałaj Statkiewicz, wygląda na decydujące wydarzenie tej politycznej wiosny. Statkiewicz chciałby zebrać dużo ludzi i przejść głównym prospektem stolicy, żeby de facto rozszerzyć – jak się kiedyś wyraził – obszar wolności.

Ale kierownictwo reżimu akurat w ostatnich tygodniach gwałtownie zawęża ten i tak kusy obszar. Nowa fala brutalnych zatrzymań nastąpiła po wypowiedziach Alaksandra Łukaszenki, który 21 marca opowiedział o krwawych planach jakichś bojowników. Dwudziestu z nich miało być ujętych „dosłownie w ostatnich godzinach”.

Politolog Waler Karbalewicz w rozmowie z agencją BiełaPAN opinię, że „obecnie struktury siłowe pośpiesznie próbują znaleźć kogokolwiek, kto chociaż z wyglądu byłby podobny do tych bojowników”.

A ogółem władze wyraźnie dążą do zdyskredytowania opozycji politycznej, grubymi nićmi zszywając ją z niezrozumiałymi bojownikami, jeepami z bronią, które rzekomo przedzierają się przez granicę, zachodnimi „władcami marionetek” itp.

Aresztowaniami samych liderów partyjnych i aktywistów postanowiono odciąć głowę protesty, których detonatorem stał się dekret „o darmozjadach”.

W końcu zaś grzmiąca mieszanina łapanek i propagandy powinna banalnie zastraszyć masy.

Znowu pchamy się do 19 grudnia 2010?

25 marca to kulminacja fabuły obecnych protestów. Brutalna pacyfikacja akcji (lub masowa łapanka po jej zakończeniu) grozi kierownictwu Białorusi poważnymi stratami w sferze polityki wewnętrznej i zagranicznej. Ale nie oznacza to, że taki scenariusz jest niemożliwy.

Motywacja dla jego adeptów jest nieskomplikowana: trzeba dać „piątej kolumnie” w zęby tak, żeby długo bała się nawet drgnąć. I skoro już się zaczęło, to trzeba iść na całość.

Innymi słowy, skoro i tak już zwinięto okres delikatnych praktyk (tak nazwali tę półtoraroczną odwilż obrońcy praw człowieka), to można już się nie krępować przed zgniłym Zachodem. Na wszystkie problemy jest jedno rozwiązanie. I Zachód przecież jest zgniły, nie od razu wyskoczy z sankcjami.

Wielu komentatorów i upolitycznionych obywateli ma teraz wrażenie obrzydliwego deja vu. Jakby Białoruś znowu pełzła ku 19 grudnia 2010 roku. Wtedy, w dzień wyborów prezydenckich rozgromiono Plac Niepodległości, a potem ruszył taśmociąg surowych sądów i oszalały asfaltowy walec represji przez kilka miesięcy miażdżył opozycję polityczną, trzeci sektor i niezależne od państwa media.

Moskwa trzyma za gardło

Ale dzisiejsza sytuacja nie jest identyczna z grudniem 2010. Wtedy, przed wyborami Łukaszenka wrócił z Moskwy na koniu – godząc się z premierem Dmitrijem Miedwiediewem i otrzymując kupę prezentów: bezcłową ropę, tani gaz itp.

A teraz Moskwa trzyma za gardło. Psuć stosunki z Zachodem i wtedy się nie opłacało, a teraz – tym bardziej (aha, np. kredyt z MFW).

Dziś cena brutalności może okazać się jeszcze wyższa.

I w końcu, teraz nie ma żadnych wyborów, kiedy władza chociaż symbolicznie podwisa przed ogłoszeniem wyników podliczenia głosów i jest zauważalne napięcie „na górze”. Dzień Wolności to po prostu symboliczne święto. To nie ten wypadek, żeby ulica oznajmiała o fałszerstwach i ogłaszała innego prezydenta.

Bezpieczeństwo kontra poszerzenie obszaru wolności

Zresztą opozycjoniści nadal nie wyjaśnili między sobą, co organizują – obchody 99. rocznicy Białoruskiej Republiki Ludowej czy też Marsz Oburzonych Białorusinów o ostrym politycznym wydźwięku (to jego zapowiadał Statkiewicz).

Organizatorzy (przedstawiciele szeregu partii) nie doczekali się w terminie odpowiedzi od władz miasta i w jednostronnym trybie ogłosili marsz do Placu Październikowego. A Statkiewicz (który o pozwolenie nie prosił, a tylko zawiadomił władze o zamiarze) w każdym znaczeniu tego słowa chce iść dalej i jako punkt docelowy wyznaczył Plac Niepodległości.

Krytycy Statkiewicza – a w ich gronie znaleźli się tak różni politycy jak Andrej Dźmitryjeu i Zianon Paźniak – zarzucają mu brak dokładnego planu i nadzieję, że „jakoś to będzie”.

Dźmitryjeu podkreśla, że na pierwszym planie powinno być bezpieczeństwo uczestników (akcja przecież jest symboliczna, a nie „bój to ostatni”). Paźniak z wrodzoną mu kategorycznością oświadczył, że widzi „czysto prowokacyjny projekt”: tzn., że przy pomocy takich wystąpień władze wyłuskują niezadowolonych i zaczynają prześladowania.

Statkiewicz zaś z jego reputacją ulicznego bojownika wychodzi z założenia, że rewolucji nie robi się przechodząc przez ulicę na zielonym świetle (tak w Mińsku chodzą kolumny na legalnych akcjach).

Statkiewicz jest przekonany, że tylko poprzez obecność można poszerzać obszar wolności. W innym razie po wieki wieków będzie sądzone chodzić na „plac do wyprowadzania psów” (tak niektórzy nazywają park przy placu Bangalore, dokąd wysyłają manifestantów stołeczni urzędnicy).

Zresztą jeśli na imprezę 25 marca nie zostanie wydane zezwolenie, to naruszycielami będą wszyscy – a priori.

Władze miasta, które ciągną kota za ogon, same złamały prawo: odpowiedź powinna być udzielona wnioskodawcom nie później niż na pięć dni przed akcją. Ale kto urzędników ukarze?

A w ogóle – jedno z dwóch: albo władze miasta jak dotąd nie dostały wskazówek „z góry”, albo o wszystkim już zdecydowano, ale wybrano taktykę zwlekania do końca, aby zminimalizować liczbę uczestników.

Jaki wariant wybiorą władze?

Niewdzięczne to zajęcie – prognozować wyniki Dnia Wolności, kiedy psychoza w pewnych głowach narasta z każdą godziną, bryzgając „straszyłkami” z ekranów państwowej telewizji.

Władze mają cały wachlarz wariantów. Mogą po prostu nie puścić publiki na miejsce zbiórki przed Akademią Nauk. Mogą puścić, ale przegrodzić OMON-em prospekt (jest tam kilka stosownych miejsc). Mogą w ogóle uniknąć ostrej konfrontacji z manifestantami, ale po zakończeniu akcji urządzić masową łapankę.

Są też inne warianty, wiarygodna jest ich kombinacja, ale nie będziemy się w to zagłębiać. Tym bardziej nie wiedząc nawet, czy pozwolą nawet na zbiórkę przy Akademii Nauk.

Oczywiście idealnym wariantem byłoby nic nie ogradzać i nikogo nie łapać. Dać ludziom prawo do pokojowego protestu, jak to jest zapisane we wszelkich pięknych deklaracjach.

Ale prawdopodobieństwo takiej decyzji jest małe. Według pojęć władzy oznacza to okazać słabość, popuścić ludziom. A wtedy zupełni się rozpuści.

Zmasowane zatrzymania, grzywny i areszty, które rozpoczęły się w marcu – po okresie kiedy zwierzchnictwo w jakiejś prostracji obserwowało rozwój wypadków – ma na celu nie tylko przetrzebienie przywódców, lecz i poniesienie do poprzedniego poziomu poczucia strachu w społeczeństwie, lekko oszołomionym homeopatycznymi dawkami liberalizacji.

Bez iluzji

Władze mają szansę, aby rezygnując ze swojej narracji wybrać mądry wariant. Ale czy jest wola?

Najsmutniejsze będzie, jeśli okaże się, że ani wielcy naczelnicy, ani opozycyjni wodzowie (którzy wiecznie nie mają wspólnego planu i spodziewają się na „a nuż”), nie wyciągnęli wniosków z 19 grudnia 2010 roku. Wtedy znów przegra cała Białoruś. A za to Kreml dostanie ładny prezent.

Chociaż pewne wnioski z przebiegu obecnych protestów już można wyciągnąć. Umowna odwilż ani na jotę nie zmieniła natury reżimu. Instynkty represywne nigdzie nie znikły. Białoruskie koła rządzące, podobnie jak Burbonowie, niczego nie zapomniały i niczego się nie nauczyły.

Jakieś rozgrywki są możliwe, ale Łukaszenka z zasady nie zamierza transformować stworzony własnymi rękoma reżim polityczny – system władzy osobistej, w której kadencje rządów przedłuża się czysto mechanicznie.

A to oznacza, że nie będzie poważnych reform gospodarczych. Przecież mogą one osłabić bazę władzy autorytarnej. Nie będzie też normalnego dialogu społecznego – chyba, że tani cyrk ze specjalnie wybranymi klaunami.

Nie warto żywić też iluzji na temat białorutenizacji. Jej szczyt to państwowa organizacja młodzieżowa w „wyszywankach”. Ostatnie dwa tygodnie pokazały, że tzw. świadomych Łukaszenko jak dawniej uważa za wrogów.

W końcu zaś likwidacja nawet wątłej, umownej liberalizacji i stawka na represje znowu pogorszy relacje z Europą, USA i jeszcze bardziej uzależni reżim od Rosji. Do tego stopnia, że zmiana rządzących tu figur stanie się dla Kremla niezbyt trudnym zadaniem technicznym, a inkorporacja kraju – kwestią czasu.

I zrozumiałe jest, że daleko nie wszyscy Białorusini pogodzą się z taką perspektywą. A to oznacza, że będzie walka. I w kwestii dotyczącej przyszłości Białorusi przy każdym wyniku wydarzeń 25 marca zostanie postawiona nie kropka, ale wielokropek.

Alaksandr Kłaskouski, naviny.by

Aktualności